Tak, tak, tak - wiem
obiecałam dawno temu ten post z Irlandii
ale jestem usprawiedliwiona - jednak pisać o tym nie będę :)
Mój domowy ścienny kalendarz z wyrywanymi kartkami zatrzymał się na dacie 19 marca - trochę dawno ;-)
Dlatego kiedy niektóre sprawy dopinają się już na ostatni guzik czas w końcu wyrwać zamierzchłe kartki z kalendarza i ustawić majową- aktualną. Wrócić w normalny tryb funkcjonowania :)
W końcu - jupiiiiiiiiiiiii :-)
Nareszcie też wracam na dobre do blogowania - na jak długo czas pokaże. W jakiej formie też czas pokaże :) Przydały by się zmiany jakieś, tylko jeszcze nie wiem jakie :)
Myślałam w jakiej formie pokazać Wam nasz wypad do Irlandii, czy w telegraficznym skrócie, czy też tematycznie. Wybrałam to drugie, bo mnóstwo fajnych zdjęć powstało - jednak te nasz prywatne, na luzie zostawiam wyłącznie dla nas - do naszego na wyłączność domowego albumu :)
W Dublinie byłam już drugi raz i z każdym kolejnym razem coraz bardziej to miasto mnie porywa - miasto żyje od rana do nocy, tu nie ma nudy i monotonii - jest za to feria kolorów, która bije po oczach i wciąga zwykłego turystę w swój rytm dnia, nie powodując znurzenia.
To mnie zachwyca.
Tak więc żeby nie przedłużać - na pierwszy ogień idą ulice Dublina.
Urządziłyśmy sobie z
Pauliną całodniowy
Tour de Dublin, bez dzieci, na luzie zahaczając każdy sklepik i wszystkie możliwe second handy jakie napotkałyśmy na swej drodze.
To był czas tylko dla nas - tak jak lubimy, bez pośpiechu i z dobrą herbatką i burgerem na koniec dnia.
Zmęczone i zadowolone, obładowane torbami z zakupami jak przekupki z bazaru ledwie zdążyłyśmy na ostatni autobus.
Mam nadzieję, że jakość przetrwacie ten dubliński zdjęciowy spam :)
Zatem miłego oglądania.
Dorota