Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeróbki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przeróbki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 lipca 2016

Różności z okazji 400 posta

Długo zastanawiałam się, co Wam dziś pokazać, ale w związku z tym, że to mój 400 post na blogu, będzie wszystko. Czyli rozmaitości. Sama nie wiem, od czego zacząć. Może najświeższe torby zrobione z użyciem pasteli do tkanin... 
Moja zdolna córka wygrała kredki, którymi można rysować na materiale w konkursie z okazji dnia dziecka organizowanym w jednym z naszych kin. Oprócz tego w paczce było jeszcze mnóstwo innych rzeczy, jak np. kosmetyki firmy Ziaja o zapachu coca-coli, zrobione specjalnie z myślą o dzieciach. Na prawdę są super (a zaznaczę, że Łucja ma azs). Ale wracam do tematu - pastele firmy Pentel to ziszczenie moich marzeń. Oczywiście pierwszą rzecz zrobiłam dla Łucji, ale jest jeszcze nie skończona. Pokażę ją innym razem. Dziś dla siebie zrobiłam natomiast dwie torby (mojej przyjaciółce Maricie dziękuję za wspaniały materiał do pracy w postaci lnianych toreb na zakupy - jak Ty zawsze wiesz, co mi akurat potrzebne!). 
Pierwsza jest banalnie prosta w wykonaniu. Naniosłam na nią napis, który niejednokrotnie śmieszył mnie w internecie: "Boże spraw, żebym kupiła tylko to, po co przyszłam". Od dawna chciałam taką mieć! Druga torba wymagała już trochę więcej pracy. Najpierw naniosłam wzór smoka (stylistyka oczywiście mocno nordycka) za pomocą kalki. Następnie poprawiłam wzór dołączonym do zestawu cienkopisem. Potem wypełniłam kontury kolorem. Zwieńczeniem pracy jest utrwalenie wzoru za pomocą żelazka. Pamiętać należy, by prasować go przez kartkę papieru. O trwałości jeszcze nie mogę się wypowiedzieć. Dam Wam znać po praniu.  






Kolejna rzecz, którą chciałam Wam pokazać, to wspaniałe naklejki, po których można pisać kredą. Dostałam zestaw od mojej kochanej Siostry. Służą mi one do oklejania pojemników na żywność. Prosty i efektowny recykling, Pisząc te słowa wpadłam też na pomysł, że możemy z Łucją opisać jej pojemniki z zabawkami. Przy okazji pouczymy się literek... 



W przedpokoju także zmiany. Już jakiś czas temu przemalowałam ściany z kakaowego na szary (odcień "islandzka zatoka" firmy Luxens). Gdybyście zastanawiali się nad dziwną fakturą ścian, to spieszę z wyjaśnieniem - poprzedni właściciele wykleili je korkiem. Nie chcieliśmy męczyć się z odrywaniem go. Poza tym tuż za ścianą jest winda, a korek wspaniale wygłusza hałasy. Zrezygnowałam z mojej galeryjki, która mocno mi się znudziła. Zamiast niej zaprojektowałam półkę. Na niej znalazły się rzeczy, które praktycznie zrobiłam sama - dwa świeczniki z nogi od starej lampy, obrazek ważki z nasion klonu, obrazek z pamiątkami z Norwegii, czy wreszcie wyrzeźbiony (choć to zbyt górnolotne słowo) w korze wizerunek leśnego dziadka. Do tego domek z napisem od Ani i stojak z wiewiórką, znowu od Karoli. 



Oprócz tego swoje miejsce znalazł wreszcie wieszak na klucze w kształcie... klucza. Mosiężny, ciężki, zakupiony za całego funta w czasie świątecznej wyprawy do Anglii. 


Ah, no i jeszcze upolowana za 10 zł na giełdzie staroci lampa nad drzwiami. Zamontował mi ją mój kochany Szwagier, Jacek. Szukam teraz czegoś w podobnym stylu, żeby zmienić kompletnie nie pasujący do reszty żyrandol. Czekam też na przypływ gotówki, żeby kupić farbę kredową. Planuję przemalować regały z książkami i drzwi. Na biało oczywiście. Że też zawsze jest coś ważniejszego do kupienia... 



Na koniec smaczek - urodzinowy prezent od Ani. Wiecie, że ona zawsze robi bajeczne prezenty! Tym razem dostałam od niej wspaniały plakat do kuchni (niech no ja się wezmę za jej remont!), Do tego urocze stempelki, śliczny notes do zapisywania inspiracji i pomysłów, drewniany wieszak i anielskie skrzydła, które czekają na przypływ weny (choć może je zostawię w stanie surowym). Był jeszcze plakat klaty jakiegoś przystojniaka, na który mój Mąż zareagował pytaniem: "Skąd ta Ania miała moje zdjęcie?"



Tak jakoś wyszło, że wspomniałam dziś o całej masie wspaniałych ludzi, bez których ten blog by nie istniał, a moja praca nie byłaby tak urozmaicona. W ogóle tego bloga nie było by bez Was, moich Czytelników. Dziękuję, że jesteście, nawet jak mnie nie ma. 400 postów... prawie 5 lat... Szmat czasu. Dziękuję! Mam nadzieję, że będzie kolejnych 100, 200 i więcej wpisów. Może uda mi się kogoś z Was zainspirować. Może uda mi się kogoś z Was oderwać na chwilę od rzeczywistości i swoją pracą sprawić, by na czyjejś twarzy zagościł uśmiech. Jeśli pojawi się choćby jeden, to będę wiedziała, że warto! Do zobaczenia następnym razem! 


sobota, 30 kwietnia 2016

Lifting kuchni i świecące kule

Już ostatnio miałam Wam pokazać małe zmiany w pokoju Łucji. Zacznę od kuchenki. Kiedy ją robiłam, była kolorowa i kwiecista. Stwierdziłam jednak, że lepiej jej będzie w stonowanych barwach pasujących do reszty wystroju. Kiedy więc wreszcie przy okazji innych zakupów w sklepie "Nie tylko na" dodałam do koszyka szare gwiazdki, nie było odwrotu. Odświeżyłam nieco zdarty blat, zamalowałam kwiatki i przykleiłam gwiazdki, także na gałkach. Do tego uszyłam ściereczkę z materiału, który mi został od zasłonek. Kuchenka gotowa! Łucji już się trochę opatrzyła, ale jak ma gości, to uwielbiają się przy niej bawić. Dla przypomnienia, przed zmianą kuchenka wyglądała TAK.





Kolejna zmiana, a raczej dodany gadżet - świecące ledowe kule zakupione w jednym z dyskontów. Wreszcie! Co rzucili kilka sztuk, to już były wykupione, zanim weszłam do sklepu. A teraz zdążyłam! Dają piękne światło, idealnie rozproszone, w sam raz do zasypiania. 

Pozdrawiam Was serdecznie i życzę miłego długiego weekendu!

sobota, 5 marca 2016

Świecznik schabby chic, czyli ocalić od zapomninia

Pewnego razu na wsi u Wujka weszłam do kotłowni. Patrzę, a tam naszykowana do spalenia podstawa starej lampki nocnej. Zabrałam ją więc ku zdziwieniu wszystkich i wbrew słowom Męża, że to kolejny grat. Co prawda rację miał o tyle, że stało to ustrojstwo i graciło kuchnię przez jakiś czas. Aż pewnego popołudnia dopadło mnie natchnienie. Pomalowałam moją własnej roboty farbą kredową (farba akrylowa oraz talk kosmetyczny w proporcjach dość nieokreślonych), dodałam wstążeczkę oraz drewniane detale w postaci domków. Za uchwyt do świeczki posłużył szklany świecznik zakupiony za 2 zł. W sesji zdjęciowe udział wzięły - oprócz świecznika oczywiście - jajeczka. W końcu za 3 tygodnie święta. Jajka oczywiście zielone - jedno od Ilony, które dostałam ostatnio. Dwa zrobione na szydełku (baza styropianowa). Mają już inne zastosowanie, ale o tym będzie następnym razem, albo jeszcze następnym... Kto wie?! Tymczasem uciekam zagrać z Łucją w kręgle. 





sobota, 20 lutego 2016

Recyklingowe serce DIY

Dawno nie robiłam żadnego DIY dla Was. Zdarzyło się jednak, że na początku lutego zrobiłam serduszko. Tak, tak, ja taka nie-walentynkowa, a dałam się skusić. A potem zobaczyłam  u Car.o konkurs na recyklingowe serce, więc postanowiłam się zgłosić. Tym bardziej, że motywy do jego ogłoszenia są piękne, zajrzyjcie i przeczytajcie same.
Moje serduszko absolutnie nie jest skandynawskie. To, sama nie wiem, vintage. shabby... co tam jeszcze komu przyjdzie do głowy. Tak sobie myślę, że w podobny sposób można ozdobić jajka wielkanocne. Pewnie ja przynajmniej jedno zrobię. 
Do wykonania serduszka potrzebujemy: styropianowe serce, które posłuży jako baza, wszelkiej maści ścinki, paski szarego płótna, lnu, tasiemki - koronki, 2 rodzaje szpilek, jedne długie, z ozdobnymi główkami, drugie krótkie, nożyczki, coś do ozdoby - stara broszka z kameą, guzik... 


Zaczynamy od wgłębienia serduszka. Naprzemiennie upinamy szpilkami kawałki materiału i koronki delikatnie je marszcząc. Szpilki muszą być wpinane dość gęsto. 


 I tak aż do samego środka serduszka...




Następnie bierzemy starą broszkę i wpinamy ją ozdobnymi szpilami na środku, maskując przy okazji wykończenie. Najpierw równo mocujemy kameę pojedynczymi szpilami, a następnie wpinamy resztę. 



Z kawałka tasiemki robimy kokardkę i upinamy pod kameą.


Z drugiej strony do zamaskowania środka serduszka używamy guzika, który również wpinamy przy pomocy długich szpilek.


 W międzyczasie z kawałka tasiemki robimy pętelkę - zawieszkę i upinamy ją między fałdami materiału kilkoma szpilkami.


Oto gotowe serduszko, które można powiesić np. na drzwiach od szafy. Może być też miłym podarunkiem.



Serduszko dedykuję mojej Kochanej Siostrze, która obchodzi dziś urodziny. Sto lat Karola!


Jak już wspomniałam, serduszko zgłaszam do Kaziowego Konkursu z Sercem na blogu Śpiew mojej duszy. 



wtorek, 16 lutego 2016

Zielono mi!

Czytałyście Samotność w sieci Wiśniewskiego? Ja tak, bardzo dawno temu. Z tej książki, w której fabułę nie będę się dziś zagłębiać (dość powiedzieć, że na swoje czasy była to książka bardzo nowatorska), wzięła się moja fascynacja zielonym kolorem. Ciemna, butelkowa zieleń przez długi czas rządziła zarówno w mojej szafie, jak i w otoczeniu. Lubiłam ten kolor tak bardzo, że pewnego dnia przesadziłam. Właśnie remontowaliśmy wypożyczony domek, malowaliśmy salon. Matko, to było ponad siedem lat temu! No, ale do rzeczy. Przesadziłam z barwnikiem do farby i wyszedł bardzo ciemny kolor. Oczywiście zamierzony - przez pierwsze kilka tygodni byłam zachwycona! A potem przyszła zima, popsuło się ogrzewanie i w tym zielonym pokoju zaczęłam czuć się jak w pieczarze. Powiedziałam wtedy sobie - dość zielonego! 


Ale stara miłość nie rdzewieje. Od jakiegoś czasu powracała do mnie we wspomnieniach, pojedynczych ciuchach. Zwracałam na nią co raz większą uwagę w Waszych blogowych stylizacjach. Powróciła z całą mocą, kiedy szyłam dla Łucji sukienkę Meridy. Tak pojawił się pomysł na poduszkę. Do jej wykończenia posłużył mi szary konik dala - naprasowanka. Miałam dwie - jedną wykorzystałam rok temu przy robieniu dekoracji do pokoju Łucji. Drugi czekał w szafie na natchnienie. Doczekał się. Koniki pochodzą ze sklepu Nie tylko na. 


Potem, na blogu All things pretty and simple przeczytałam wpis o robieniu tablic, tzw. moodboard. Wiedziałam, że na pewno nauczę się je robić. Magda tak fantastycznie wszystko wytłumaczyła, że wystarczyło mi pół godzinki, by stworzyć moją własną, zieloną tablicę. Kolarz stworzyłam dodając do mebli, jakie mam w domu kilka drobiazgów w ulubionym kolorze oraz takich, które chciałabym mieć (np. lampa).  Wyszło tak:


A potem poszło już z górki. Pomalowałam puszkę po ananasie i zrobiłam z niej osłonkę na doniczkę dla pięknych, wiosennych żonkili. 



W second handzie wyszukałam bieżnik na stół. Nie znalazłam narzuty. Do głowy wpadł mi szatański pomysł. Wyciągnęłam z szafy stary koc, upolowany także w sh, kiedyś biały, dziś straszący brudną szarością. Na olx zamówiłam barwniki do tkanin. Pamiętam je z czasów dzieciństwa. Nie wiem, czy to ta sama firma i czy też miały motylka na opakowaniu, ale sposób użycia jest cały czas ten sam - rozpuszczony barwnik wlewamy do garnka, materiał gotujemy w tym roztworze przez godzinę w międzyczasie dodając sól kuchenną. Użyłam największego kociołka, jaki miałam w domu, ale okazał się on zbyt mały na moją starą narzutę. Nie mogłam za bardzo mieszać materiału podczas barwienia. Kolor przyjął więc niezbyt równo. Ale nie ma tego złego - wyszedł ciekawy, marmurkowy efekt, więc i tak jestem zadowolona. 



Do tego herbata - zielona - a jakże! Znalazło się miejsce i dla rogalika (oczywiście bez-mleczny i bez-jajeczny). Tu akurat wygląda jak krewetka, ale znacie moje talenty do pieczenia... Ważne, że  to rogalik ("mamusiu, ale to jest taki specjalny rogalik? na prawdę? mogę do zjeść?" - radość Łucji bezcenna!).


Zieleń prześladuje mnie nawet w snach - ciemne, stare lasy pełne ogromnych drzew, przebijające przez gałęzie promienie słońca. Wracam tam, niczym do domu. 



wtorek, 9 lutego 2016

Warto naprawiać

Zepsute relacje i złamane serca... Na prawdę warto! 
Podobnie niektóre rzeczy. Zwłaszcza takie, które są dla nas cenne. Dla mnie była -  i na szczęście ciągle jest - ważna torba, którą dostałam od mojej Mamy i Siostry jakiś czas temu. Złożyły się na nią, wyszukały i przysłały. Dla mnie, to więcej, niż pieniądze, które za nią zapłaciły. Nosiłam więc ją cały czas. Zwłaszcza, że pasowała do wielu stylizacji. A że lubię mieć przy sobie wiele rzeczy, to niestety notorycznie torba była przeładowana. I nie wytrzymała. Wyrwał się pasek. Wisiał beznamiętnie na kawałku podszewki. Odłożyłam więc torbę do szafy i wzięłam inną. Tą zachowałam w pamięci. 
Pewnego dnia przyszedł czas natchnienia i zapału do pracy. Wzięłam torbę, dratwę, kulkę wosku (zanim zaczniecie szyć skórę, warto nawoskować nić - będzie mocniejsza), szydło (absolutnie apolityczne, jeszcze po Tacie), klej szewski, porządną igłę, nożyczki i stary pasek, który mi się przetarł (nie, żeby od za dużego brzucha). Najpierw wpasowałam wyrwaną część i przyszyłam ją do reszty torby. Pomagałam sobie szydłem i szczypcami, bo ciężko było przebijać się igłą przez twardy materiał. Potem wycięłam i nakleiłam kawałki paska z ćwiekami.  





Wyszło fajnie, nawet nie za bardzo widać, że to efekt naprawy. Zachowałam fajną torebkę, zachowałam kawałek pięknej rodzinnej relacji zaklętej w niby nic nieznaczącym przedmiocie. Naszyjmy łatkę na dziurę w ulubionym swetrze. Zaklejmy dziurę w sercu. Nie wyrzucajmy tego, co ważne. 
A na koniec piękna piosenka, chwila refleksji. 




wtorek, 2 lutego 2016

Nici, nitki, niteczki

Jakiś czas temu, a właściwie to całkiem dawno, zamarzyłam o pudełku na nici, kordonki i inne takie. Na giełdzie staroci upolowałam najzwyczajniejszy w świecie niciak. Na oko późny Gierek. Cena okazyjna, więc się nie zastanawiałam. A że były to czasy, kiedy odkrywałam tajniki dekupażu. a sypialnię, gdzie docelowo postawiłam ten mini mebelek, urządzoną miałam we fioletach, to i on przybrał barwę jagód. Wieka zaś ozdobiły serwetki. A potem... Potem wszystko się zmieniło. Pojawiła się Łucja, a wraz z nią skurczyła się nasza przestrzeń życiowa (ale serce dziwnie urosło). Skurczyła się jeszcze bardziej, kiedy naszej małej Iskierce oddaliśmy sypialnię. Zapomniana niciarka stanęła... w kuchni, schowana za krzesłem. Ostatnio, głównie pod wpływem i za sprawą wpisu na blogu All things pretty and simple o wyrzucaniu nieużywanych rzeczy, postanowiłam uszczuplić nasze obejście o ten, zdawałoby się, zbędny przedmiot. A że nie lubię tak po prostu wyrzucać, to postanowiłam wystawić go w lokalnym serwisie aukcyjnym. Zorientowałam się w cenach i już, już miałam robić zdjęcia, kiedy do głowy wpadł mi pomysł - dlaczego  by nie podrasować starego mebelka? Co prawda to dużo pracy, ale postanowiłam, że postaram się, by niciak dostał godne kolejne życie. W ruch poszedł papier ścierny. Potem dwie warstwy farby akrylowej wymieszanej z talkiem kosmetycznym (dawno temu, zanim pojawiły się cudowne farby kredowe, czytałam u jednej z Was o takim sposobie na malowanie mebli kuchennych i płytek). Powiem tak, krycie idealne. Musiałam troszkę rozrobić wodą, bo początkowo ciężko się nakładało, ale później było już z górki. Całość poprzecierałam delikatnie, mocniej na kantach, a następnie zawoskowałam. Elementem zwieńczającym zostały krawieckie akcesoria ze sklejki - manekin, maszyna do szycia oraz kilka guzików. Wyszło tak trochę shabby. 








A tu oczywiście PRZED metamorfozą. 
Patrzę teraz na niciak i wydaje mi się, że może mógłby zostać... Postanowiłam jednak, że się rozstajemy. Koniec i kropka. Czas, by cieszył kogoś innego. Moje zbiory nici i innych pierdółek już dawno przerosły możliwości kuferka. Po co ma stać pusty? To zupełnie jak z imbrykiem z baśni Andersena. Pisałam Wam już o niej przy okazji potłuczonych kubków. Poszukałam i znalazłam ten post sprzed ponad 4 lat (!!!), o TU. Samej mi się fajnie zrobiło, jak go przeczytałam. Miło tak powspominać. Tymczasem lecę już, a raczej powieki mi lecą. Trzymajcie kciuki, żebym jutro nie puściła chaty z dymem, bo będę Łucji smażyć pączki bez mleka i jajek. Pa!