Pamiętam, jak rok temu pisałam o
Norwegii, jak mi się tam podobało, jak tęskniłam za fiordami zaraz po wyjeździe
i jak tęsknię do tej pory. W tym roku nie pojechaliśmy aż tak daleko, choć i
tak prawie cały dzień spędziliśmy w podróży. Udaliśmy się w Bieszczady. Dużo
się nasłuchałam o tych górach – że piękne, że wymagające, że jak się zakochasz,
to od razu na zabój. W pierwszej chwili po przyjeździe jakoś nie bardzo chciało
mi się w to wierzyć. No góry, jak góry. Nie tak wysokie jak Tatry, nie tak urokliwe
jak Karkonosze. Na dodatek ośrodek, w którym mieszkaliśmy, obsługuje też
kolonie. Dość powiedzieć, że byłam lekko zawiedziona. Następny dzień
praktycznie cały spędziliśmy w pensjonacie, by odpocząć po podróży i skorzystać
z bogatej oferty. Basen z widokiem na góry bardzo nas zauroczył. W dodatku
małych kolonistów gdzieś wywiało, więc wokoło panował spokój. W poniedziałek
wyruszyliśmy nad Solinę, która przywitała nas deszczem. To jeszcze nie był ten
dzień.
We wtorek obeszliśmy nasz ośrodek dookoła, napotykając na wzniesieniach
na pozostałości festiwalu w postaci rusztowań po namiotach wyglądających niczym
totemy, lub łapaczy snów wiszących na drzewach. Pierwszy raz weszłam też do
lasu, ku wielkiemu niezadowoleniu męża, bo przecież dziki i niedźwiedzie… Coś
się we mnie poruszyło. We wtorek też miałam pierwszą i niestety ostatnią lekcję
jazdy konnej. Kontakt z końmi okazał się dla mnie czymś niesamowitym i
wspaniałym. Nigdy nie wątpiłam w działanie hipoterapii, ale tym razem
sprawdziłam to na sobie. Nie było dnia, byśmy z Łucją nie zajrzały do stajni. Jednego
wieczoru udało mi się też „zatrudnić” do pomocy. Nie sądziłam, że dawanie
koniom siana, czy czyszczenie kopyt może być tak satysfakcjonujące. A przecież
większość swojego życia spędziłam na wsi… Mały Lucek oczywiście też próbował utrzymać
się w siodle i to kilka razy – z powodzeniem. Wyobrażam sobie, że jej radość
była jeszcze większa niż moja.
W środę była wycieczka Bieszczadzką Kolejką
Leśną do Balnicy, a w czwartek w Bukowcu szukaliśmy ruin starej synagogi. W
piątek zajrzeliśmy do powiatowego miasta Lesko. Powoli kiełkowało we mnie
uczucie do gór. No i zakochałam się na zabój! Nie wiem, czy to samo miejsce tak
na mnie podziałało, czy może ludzie, których spotkaliśmy. A było ich wielu – od
turystów, którzy tak jak my wybrali ten sam ośrodek, poprzez tych spotkanych na
szlaku, jak np. pan obok sklepu w Bukowcu tłumaczący nam drogę, aż po
pracowników ośrodka. Niezwykła życzliwość, jakiej doświadczyliśmy była i jest
dla mnie czymś niezwykłym. To totalne zaprzeczenie wszystkiego, co ostatnio się
słyszy o Polakach na wakacjach. Wspaniale było też obserwować, jak Łucja
zaprzyjaźnia się ze swoim rówieśnikiem, Jankiem, troszkę starszym Benkiem, czy
z dużo starszymi Alicją, czy Kalinką.
Sam ośrodek spełnił nasze oczekiwania w
stu procentach – koniki, basen, plac zabaw, czy pokój zabaw obok baru nie
pozwalały nudzić się ani nam, ani Łucji. Nie było problemu z przechowywaniem
mleka ryżowego dla Lucka i przygrzewaniem go co rano. Jeśli szukacie miejsca, w którym chcecie aktywnie
wypocząć, to
Natura Park Bieszczady z pewnością Was zachwyci. Oczywiście
znalazło by się kilka minusów, niedociągnięć, rzeczy, które można by poprawić.
Ale grunt, to odpowiednie nastawienie. Jak chcemy, by nam coś przeszkadzało, to
oczywiście komary będą za głośno bzyczały, a słońce za bardzo piekło. Eh,
słońce! Nigdy chyba nie miałam tak ładnie opalonych nóg! Przyjęło się w naszych
wakacyjnych wojażach, że nie jeździmy dwa razy w to samo miejsce. Tym razem
chyba złamiemy tą zasadę. W końcu tyle jeszcze miejsc musimy odwiedzić w
Bieszczadach! Poczekamy aż Łucja troszkę podrośnie, a wtedy Wetlina, czy
Połoniny będą nasze! I z pewnością wezmę jeszcze kilka lekcji jazdy konnej.
Kiedy wyjeżdżaliśmy w sobotę nie mogłam powstrzymać łez. Nawet opuszczając
Norwegię, choć było mi smutno, nie rozkleiłam się. Tymczasem tu, oj, aż mi
głupio! Miłość do Bieszczad z pewnością nie była od pierwszego wejrzenia, nie
jest też miłością łatwą, ale raczej taką na całe życie!