Wiosna vs. zima 1:0
Wczoraj skorzystaliśmy z w miarę ładnej pogody i pojechaliśmy do lasu. Potrzebowałam ziemi i mchu do swojej nowej kompozycji z żonkilami. Przy okazji zrobiłam z suchej trawy Marzannę i wrzuciliśmy ją do rzeki, posmagaliśmy się trochę brzozowymi i dębowymi witkami, a na koniec zrobiłam jeszcze maleńki gaik, który stoi teraz na stole. Gdyby nie Łucja, to pewnie byśmy tego nie robili, ale od kiedy mamy dziecko poczułam się kimś w rodzaju Strażnika Tradycji. Wiem, że wiele rzeczy musimy dziecku przekazać, żeby czuło się gdzieś przynależne. Tożsamość narodowa i religijna kształtują nas niezmiennie na całe życie, kształtują nasz światopogląd. Są niezbędne, by człowiek zapuścił korzenie. Brzmię pewnie bardzo patetycznie, ale tak właśnie czuję. Chcę, by Łucja podróżowała po świecie, chcę dla niej wolności, niczym nieskrępowanej chęci poznawania świata i ludzi. Chcę jednak także, by zawsze wiedziała, gdzie chce wrócić, żeby wiedziała, gdzie jest jej Dom. I muszę Wam przyznać, że poczułam ogromną dumę, kiedy wczoraj, przy wypełnianiu jakiegoś tam albumu ze zwierzątkami, przeczytałam jej pytanie, jaki jest jej ulubiony kraj, a ona bez cienia wahania odparła, że Polska!
Tymczasem tradycje pielęgnowane od pokoleń, takie jak właśnie topienie Marzanny, gaik, Śmigus-Dyngus i wiele innych, zastępowane są przez zachodnie, skomercjalizowane walentynki, czy Halloween... Nie mówię, że to źle, że mamy się zamknąć na cztery spusty, że to całe multi-kulti piętnowane przez niektórych polityków ma tylko pejoratywny wydźwięk. Absolutnie nie! Od wieków następuje wymiana doświadczeń między różnymi narodami i uważam, że to nie tylko wskazane, ale wręcz niezbędne do tego byśmy się cywilizacyjnie rozwijali. Tylko w tym wszystkim nie możemy zapomnieć, "skąd nasz ród", skąd pochodzimy.
Jako dziecko uwielbiałam pierwszy dzień wiosny, kiedy całą szkołą szliśmy nad rzekę przez dwie wsie, jeden z nauczycieli podpalał przygotowaną przez nas kukłę i rzucał w lodowate nurty Pokrzywnicy. Potem było wspólne ognisko i turlanie się z wielkiej górki na łące (zapewne ku uciesze naszych mam, które później spierały w wysłużonych franiach plamy z trawy). Nie wiem, czy robi się tak do dziś. W mieście tego nie widzę. Kiedyś było w tym wszystkim więcej magii. A może chodzi o to, że po prostu jako dzieci widzieliśmy i czuliśmy więcej, bardziej... W końcu każde święta były dla nas wyjątkowe. Dziś wiele z nas widzi tylko sprzątanie, zakupy i stanie przy garach. Uważam, że wczorajsza wycieczka po ziemię i mech sprawiła także, że choć na moment staliśmy się na powrót dziećmi, przynajmniej ja. Od wielu lat pielęgnuję w sobie tego dzieciaka, którym kiedyś byłam, który nawet w dziwnie ułożonych gałęziach widział przejście do innego, baśniowego świata. Teraz, kiedy mam Łucję, myślę, że chwilami mi łatwiej. Ona też ma niesamowitą wyobraźnię, szuka potworów pod łóżkiem, a mały chodniczek na podłodze może być dla niej zarówno latającym dywanem, jak i łodzią na wzburzonym morzu. Ostatnio zobaczyła ułożone w X gałązki na placu zabaw i stwierdziła: "mamo, tam na pewno jest skarb! wykopmy go! Arrrr!". A ja cieszę się w takich chwilach razem z nią, nie ganię za wymyślanie, wręcz staram się rozwijać jej pomysły.
Zakończę mój przydługi wywód, który miał być przecież o wiośnie, kolejną patetyczną myślą: pielęgnujmy dziecko w sobie, bo kiedyś to właśnie ono może nas uratować. Przez codziennością, przed nudą, przed inkwizycją dorosłości. Amen :D