Z każdą sekundą przemija nasze życie. Nie, nie próbuję nikogo wprawić w dekadencki nastrój. Chcę dokonać rzeczy absolutnie odwrotnej! Nie podam Wam jednak przepisu na to, co robić, by lepiej nasz czas wykorzystać. Po prostu musimy robić to, co sprawia nam przyjemność, dzięki czemu możemy być szczęśliwi i dzielić się tym szczęściem z innymi. Nie bez powodu piszę, że najpierw to my sami musimy osiągnąć wewnętrzną równowagę, a dopiero potem postarać się to przenieść na osoby w naszym otoczeniu. To tak, jak nam mówią w samolocie – kiedy spadnie ciśnienie w kabinie, ze schowków wypadną maski tlenowe. W pierwszej kolejności mamy założyć taką maskę sobie, a dopiero potem dziecku. Trochę się to kłóci z naszym odczuciem, że pomocy najpierw wymaga dziecko, że my sobie poradzimy, a ono jest najważniejsze. Co jednak, jeśli nie zdążymy założyć dziecku maski, bo np. będzie przestraszone wiercić się i próbować uciekać. My w tym czasie stracimy przytomność, a za chwilę dziecko i nikt nam już nie pomoże. Ucierpimy oboje. Kiedy jednak najpierw zadbamy o siebie, będziemy w stanie pomóc i innym. Będziemy wtedy wystarczająco silni, by stać się opoką dla najbliższych. Podobnie jest z naszą wewnętrzną stabilnością. Nie osiągnie szczęścia ten, kto siedzi z założonymi rękoma, narzeka i nie robi nic, by nadeszły zmiany. Nie osiągnie nic ten, kto zadręcza się przeszłością zapominając, że żyjemy tu i teraz, że przyszłość zależy w dużej mierze od nas samych. Żyłam kiedyś w przekonaniu, że nie zasługuję na szczęście. Jeśli już do mnie przyszło, to bałam się, że i tak za chwilę je stracę. Po co się więc starać o z góry przegraną sprawę? Nie mogłam sobie wyrządzić większej krzywdy. Nie do końca wiem, kiedy i w jakich okolicznościach nastąpił przełom. To zapewne zasługa osób, które spotkałam na swojej drodze. Osób, które były wystarczająco silne, żeby pomóc – choćby i nieświadomie – mnie. Z pewnością pomogło mi też rękodzieło. Zaczęłam rozwijać swoje pasje, zaczęłam słuchać intuicji. Robiłam to instynktownie, bo czułam, że bez tego zginę, zatracę się. Dopiero ostatnio zrozumiałam proces dojrzewania, jaki we mnie zaszedł. Stało się to dzięki książce Clarissy Pinkoli Estes „Biegnąca z wilkami. Archetyp dzikiej kobiety w legendach i mitach”.
Nie będę tu pisała streszczenia tej książki, bo to bestseller i w sieci znajdziecie mnóstwo opinii na jej temat. Poza tym każdy znajduje tam coś innego, coś czego akurat potrzebuje. To książka nie odnosząca się do światopoglądu i religii. Niezależnie od szerokości geograficznej, pod którą się urodziliśmy i która determinuje naszą wiarę i kulturę, nasza kobiecość, która w książce nie jest absolutnie utożsamiana z seksualnością, jest taka sama. Jako kobiety mamy takie same dylematy, przechodzimy w życiu przez podobne etapy. Chciałam Wam powiedzieć, co ta książka dała mnie. Czytałam ją bardzo długo. Nie dla tego, że jest obszerna, choć to także. Przede wszystkim chciałam rozmieć, co czytam. To nie kolejna powieść, którą się „łyka” w jeden wieczór. To trzeba smakować i przetrawić. Autorka zbierała opowieści z różnych stron świata i ukazała nam je w zupełnie nowym świetle. Okazało się, że na przykład baśnie braci Grimm nie są wcale bajkami dla dzieci, a lekcją dla młodych kobiet. Wiele z dawnych ludowych historii zostało zniekształconych, czy to poprzez naleciałości kulturowe, czy przez zmieniający się świat, postęp nauki, czy wreszcie przez religię. To właśnie ta ostatnia, chrześcijaństwo, miała największy wpływ na zmiany, które spowodowały, że wiele legend rozumiemy dziś zupełnie inaczej. Bądź posłuszna, bój się Baby Jagi, nie wchodź do lasu, nie wolno ci chcieć więcej ponadto, co łaskawie otrzymasz od mężczyzn, od których jesteś zależna. Wbrew temu, co przed chwilą napisałam, nie jest to książka szczególnie feministyczna. Nie każe kobiecie porzucać wszystkiego i iść samotnie, wchodzić na traktory, czy zakuwać się w zbroję. Wręcz przeciwnie. Pokazuje, jak w związku wypracować ten szczególny rodzaj partnerstwa, który pozwoli być wolnym. Autorka pokazuje nam też, na przykładzie wielu opowieści, jakie są etapy dojrzewania dzikiej kobiety wewnątrz nas. Pokazuje nam, że nie pieniądze, praca, nałogi, czy pogoń za namiastką miłości są ważne. Najważniejszym jest poznanie siebie, swoich pasji i ich realizacja. Normy, jakie nam wpajano od dzieciństwa, ba! od pokoleń, tworzą na naszych umysłach, sercach i dłoniach więzy, których często nie widzimy. Pierwszym etapem jest je dostrzec, następnie zerwać. Nie będzie łatwo, wręcz przeciwnie. Ale każda próba, jakiej podda nas życie, pozwoli nam być lepszymi ludźmi. Nie jest ważne, czy chcemy malować, rzeźbić, pisać wiersze, gotować, tańczyć, śpiewać, zajmować się dziećmi, czy też może radość i ukojenie znajdujemy w modlitwie. Chodzi o to, by nie bać się być sobą, nawet jeśli ktoś nam mówi, że nie umiemy czegoś robić, że coś nam nie wychodzi, to zastanówmy się, czy ta krytyka jest bezpodstawna, czy jednak powinniśmy coś zmienić. Doskonalmy warsztat i technikę, nie starajmy się być perfekcyjnymi. Wyzbądźmy się fałszywej skromności na rzecz pewności siebie i poczucia własnej wartości. Nie wychodzi nam szydełkowanie? Może odnajdziemy się w projektowaniu ogrodów? Wiem, że łatwo się mówi. Ale wiecie co? Jeszcze kilka lat temu, 3-4, bałabym się napisać, co myślę, bałabym się, że może komuś nie spodoba się mój styl, moje poglądy. Że przecież i tak nikt nie usłyszy mojego głosu. A dziś robię to, co lubię. Tworzę i widzę, że nawet jeśli nie wszystko mi wychodzi (patrz: malowanie aniołów :D), nie wszystko jest ładne, czy praktyczne, to jest sens. Mam z tego satysfakcję, czuję radość. Piszę tu... i tam. Znajduję nowe rzeczy, których chcę spróbować. Jedną z nich było lepienie z gliny.
Interesuje mnie sztuka pierwszych ludzi. Czyż nie są fascynujące malunki naskalne w jaskini Lascaux, czy Altamira, rzeźba niedźwiedzia na Ślęży? Ja postanowiłam ulepić sobie z gliny moją własną neolityczną Wenus. Za wzór posłużyła mi Wenus z Willendorfu. Moja wersja jest jednak nieco smuklejsza. Nie interesuje mnie, czy to figurka kultowa, ozdoba, czy prehistoryczna wersja czasopisma dla dorosłych. Dla mnie jest to dzieło wykonane przez naszych przodków i pojmuję je tylko w kategoriach estetycznych.
Wenus z Willendorfu. źródło: wikipedia.org |
W ferworze natchnienia ulepiłam też wzorowaną na znalezisku archeologicznym słowiańską boginię Mokosz.
Jako materiał posłużyła mi zakupiona w sklepie glina rzeźbiarska, ale marzy mi się stworzyć coś z takiej gliny, wiecie, prosto z pola. Ja wiem, że może ma gorsze właściwości i gorzej się z nią pracuje, ale chodzi nie tylko o osiągnięty efekt, ale także o proces produkcji. Taka archeologia eksperymentalna. Kiedyś już (na pierwszym roku studiów) lepiłam kota na wzór egipskiej kociej mumii z gliny wykopanej jakieś pół kilometra od mojego rodzinnego domu. Dopiero jakiś czas potem dowiedziałam się, że w tamtym miejscu, na przełomie er znajdowała się osada. To pole uprawne, więc przy pracach ziemnych światło dzienne ujrzała cała masa drobnej ceramiki. Udało mi się znaleźć dno oraz ucho od kubka. A jak sobie pomyślę, że z tego naczynia pił ktoś 2 tysiące lat temu, to aż mam ciarki na plecach. Zapytacie skąd mam pewność, że te skorupy, nie większe niż 5x5 cm pochodzą z tamtego okresu? Nie zostały przeprowadzone żadne badania archeologiczne, ale osad takich wzdłuż rzek było w naszej okolicy bardzo dużo. Nie da się odkryć wszystkich. W datowaniu pomocnym okazać się może chociażby sposób zdobienia, np. ryte paznokciem półksiężyce. Pomyślicie, że to cudowne i wspaniałe, że miałam szczęście. Ale tak naprawdę każdego dnia chodzimy po ziemi, która kryje najprawdziwsze skarby. Na pewno zdarzyło się Wam na spacerze znaleźć kawałki ceramiki wyglądającej jak stara doniczka, czy dziwnie wygładzony kamień, który mógł być osełką.
Kończąc już moje przydługie wywody chciałam Wam polecić „Biegnącą z wilkami”. Tym, które szukają, pozwoli odnaleźć. Tym, które znalazły, pozwoli zrozumieć. A tym, które rozumieją, pozwoli upewnić się, że idą właściwą drogą. Bądźmy kobietami świadomymi siebie, dobrymi partnerkami, matkami, przyjaciółkami. Bądźmy sobą i bądźmy szczęśliwe. To nie jest łatwe, ale jest do zrobienia. A zacząć możemy mając zarówno 20, jak i 50 lat. Powodzenia!
I już zupełnie jako post scriptum chciałam Wam pokazać piękne krajobrazy zza naszych okien. Zaraz idziemy z Łucją na krótki spacerek, zgodnie z zaleceniami pani doktor.