Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czasomierze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą czasomierze. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 maja 2015

O wartościach niemierzalnych

Znowu miałam się chwalić, ale chyba zarówno ja, jak i Wy potrzebujemy zmiany. W końcu ten blog z założenia miał być o rękodziele. Chwaliłam się prezentami od Ani, a dziś chciałam Wam pokazać, co ja dla niej przygotowałam z okazji jej niedawnych urodzin. 
Po pierwsze kartka z życzeniami. 


Po drugie wieszak z elementami mechanizmów zegarowych. Ja kocham takie motywy i mam nadzieję, że i Ani się one spodobały. Jak tak patrzę na zdjęcia, to myślę sobie, że przydałby się tam jakiś stempelek, transfer, czy coś... Drewno po raz pierwszy bielone przeze mnie nie farbą, a woskiem, w którym się po prostu zakochałam!




Po trzecie - chmurkowy komplecik, w skład którego weszły: poszewka na poduszkę, serduszko i woreczek wypełniony lawendą. 



Po czwarte: przepiśnik. 


Wiem, że dla Ani szczególne znaczenie mają prezenty zrobione własnoręcznie, a nie takie kupione, choćby i za spore pieniądze. Ja też uważam, że ważniejsza jest wartość nieprzeliczalna na pieniądze, lecz ładunek ciepła, pozytywnej energii i pasji, które zawarte są w rzeczach, które wykonujemy sami. Oczywiście są wyjątki, kiedy dostajemy np. coś, o czym od dawna skrycie marzyliśmy, ale to już inna historia...
Pozdrawiam cieplutko i życzę wszystkim miłego tygodnia!

wtorek, 16 kwietnia 2013

Podane na tacy


Kiedy w święta odwiedziliśmy moją Siostrę, poprosiła mnie o tuning swojej tacy na nóżkach. Powiedziała: „zrób te swoje… no wiesz…”. I co ja miałam zrobić? No bo co to są „te moje”? Na początku chciałam zrobić transfer, ale drukarka mi nawala, a do punktu ksero nie było mi po drodze. Poszperałam więc w segregatorze z serwetkami. Wyszło takie oto coś. Takie… moje:







Przypomniało mi się także, że na święta zawiozłam Siostrze zegar. Razu pewnego dzwoni do mnie i mówi, że śnił się jej zegar, który Tata kiedyś dał Mamie w prezencie. No więc wyszperałam ten czasomierz w rodzinnym domu, przemalowałam, naniosłam transfer, a na koniec zaniosłam do zegarmistrza, bo trzeba było wymienić cały mechanizm. No i zegar gotowy. Niestety dysponuję tylko zdjęciem z komórki:


A na koniec, żeby nie było, że wszystko Siostrze oddałam, pokarzę Wam co zrobiłam ze starym koszykiem na truskawki. Zainspirowała mnie jedna z Was, niestety nie pamiętam która (widziałam to, zanim zaczęłam zapisywać źródła pomysłów w swoim magicznym zeszyciku).


I to wszystko na dzisiaj. W kolejce na prezentację czeka nowa odsłona łazienki i gromadzone już od dłuższego czasu szydełkowe tworki. Zapraszam już wkrótce!

niedziela, 19 lutego 2012

Tik, tik, tik!....

to dźwięk twojego uciekającego życia.

Może niezbyt optymistycznie zaczęłam, ale to znowu wina Dextera. Kolejna część jego przygód już za mną, ale to zdanie, tak charakterystyczne dla piątego sezonu, kołacze mi po głowie, niczym nie dająca spokoju  melodia  zasłyszana w radiu. Poza tym post będzie o zegarkach. Przy okazji pudełka na marzenia mówiłam Wam o mojej fascynacji mechanizmami zegarowymi, tymi wszystkimi sprężynami i trybikami.


Tak się zdarzyło, że do tego przeczytałam jeszcze dwie książki Cassandry Clark – Mechaniczny anioł i Mechaniczny książę. No i moja fascynacja pochłonęła mnie bez reszty. Nie żeby było to  jakieś wybitne dzieło literackie, o nie. To po prostu fantasy dla nastolatków. Ale co począć. Musiałam nakarmić tego dzieciaka, który we mnie siedzi. A klimat książek wciąga niesamowicie – Londyn, końcówka lat 70-tych XIX w. Atmosfera niczym w Lidze niezwykłych dżentelmenów. Dwóch przystojnych chłopaków po przejściach i dziewczyna z przeszłością. Do tego tajne bractwo Nefilim. Czego więcej trzeba, by zarwać trzy nocki z rzędu? Ale ja przecież nie o książkach miałam pisać, tylko o zegarkach.


To dwa budziki, które mój Teść przywiózł mi od Wujka ze wsi. Stare, zakurzone, nieużywane, czyli dla mnie w sam raz. Zabrałam się do nich ochoczo, potraktowałam śrubokręcikiem i nożykiem i po kilku minutach do moich słoiczków (zapełnionych już po części tarczami i trybikami z zegarków rozmontowanych wcześniej) trafiły rewelacyjne, tak drogie memu sercu trybiki.



Ale po cóż byłyby mi te trybiki, gdyby nie moja dzika żądza stworzenia z nich czegoś? Zrobiłam ci ja zatem dwa wisiorki. Podstawą pierwszego jest cały, uzewnętrzniony mechanizm zegarka na rękę. Dorobiłam „łapki” ze srebrnego drucika (miały przytrzymywać szybkę, ale ta złośnica w trakcie montażu pękła). Trybiki zatopiłam w bezbarwnym lakierze, dodałam dwa listki na łańcuszku i gotowe.


Drugi wisiorek został stworzony na bazie innego, który dostałam ostatnio od Mamy. Był to kamień z metalowym serduszkiem. Po śladach kleju widać było, że coś ewidentnie jeszcze na nim było, ale zostało zagubione bezpowrotnie i – ku wielkiej uciesze mojej Mamy – sprawiło, że całość została przeceniona. Jak tylko go zobaczyłam, wiedziałam, jak go przerobię. No więc dokleiłam malutką tarczę zegarową i kilka trybików. A oto efekt:


Żeby nie było, że tylko ja mam kuku na muniu, jeśli chodzi o zegarki, to w domu mam jeszcze jednego zegarkofila. Dorwał się raz do moich skarbów w postaci pokaźnej ilości odnalezionych na strychu i w piwnicy zegarków na rękę. No i oczywiście z wielkim oburzeniem zaiwanił mi dwa, twierdząc, że to automaty, że  jak ja mogłam chcieć to rozwalić?! No i się okazało, że jeden z nich jest raczej bezużyteczny, ale drugi, hoho, drugi to rarytas wśród zegarków! Jest to stary Wakmann, prawdopodobnie z lat 30-tych lub 40-tych ubiegłego wieku. Kiedy wczoraj poszliśmy odebrać go z przeglądu u zegarmistrza i pokazał nam go w środku, to – wierzcie mi – tętno miałam chyba na poziomie 200. 



No i leży sobie zegarek w szufladzie Męża, tyka sobie cichutko i czeka, aż znajdziemy jakieś bardziej szczegółowe informacje na jego temat.
Chorzy jesteśmy z Mężem, no nie? Ja album, on zegarek… I tylko Pan Zegarmistrz stwierdził, że jesteśmy jak dinozaury, bo teraz młodzi ludzie raczej się takimi rzeczami już nie interesują…

Miłej niedzieli i udanego tygodnia Wam życzę!

wtorek, 7 lutego 2012

Pudełko na marzenia

Pudełko na marzenia... Tak na początku chciałam nazwać swojego bloga. Oczyma wyobraźni widziałam już nawet logo – nazwę wpisaną w prostokąt z kokardką... Pomysł podsunął mi kolega podczas jakiejś rozmowy. Zrobił to całkiem nieświadomie, ale to w jaki sposób opowiadał o „pudełku” sprawiło, że zachowałam tą ideę w pamięci. Była mi ona bowiem szczególnie bliska. W ostatniej jednak chwili zmieniłam zdanie i blog nazywa się, jak każdy widzi. Ale pudełko na marzenia zamknęłam w swoim serduszku. Kiedy w ubiegły weekend czyściłam zdobytą na giełdzie staroci skrzyneczkę, mocno nadgryzioną zębem czasu, w pewnej chwili mnie olśniło – przecież to moje Pudełko! Doszłam więc do wniosku, że muszę się do jego renowacji porządnie przyłożyć. Zrezygnowałam z przecierek. Zrezygnowałam też z transferu i dekupażu. To musiało być coś specjalnego. Wiecie, o co chodzi. Zdecydowałam się więc na szare płótno jako „wyściółkę”. Wcześniej boki zdobił bordowy aksamit, którego też postanowiłam użyć, tym razem w formie brązowej tasiemki. Jako główny motyw wykorzystałam mechanizmy starych zegarków. Zafascynowały mnie, kiedy przeglądałam prace Guriany. Rozbroiłam kilka przy użyciu młotka i innych, bardziej subtelnych narzędzi. Przypłaciłam to złapanym paznokciem, skrzywioną igłą i maniakalnym napadem agresji. Ale było warto.  Efekt, jak dla mnie… eh, popatrzcie same:








Tu przed pracą i w trakcie, kiedy się okazało, że pod aksamitem widnieje tajemniczy napis. Macie pomysł, jak to odczytać?





Skoro jest to pudełko na marzenia, to zaczęłam zastanawiać się nad swoimi marzeniami. Wiele ich mam, takich przyziemnych, egoistycznych, ale też takich, na których spełnienie będę pracować całe życie, choć i tak nie wiem, czy starczy mi sił. Jednym z nich jest marzenie o byciu najlepszą żoną, jak to tylko możliwe i najlepszą matką, jaką tylko będę mogła być. Tak... To moje najważniejsze marzenia. Mam też takie – kiedy ktoś zapyta kogoś za kilka lat, czym jest dla niego przyjaźń, to chciałabym by ten ktoś pomyślał wtedy o mnie... Ale czy można oswoić lisa, który nie chce być oswojony? Bo przecież "oswojenie niesie ze sobą ryzyko łez"... A najważniejsze to przecież pozostać sobą (o tym też marzę). Poza tym, to wiecie, chciałabym pojechać do Nowego Orleanu, do Irlandii, do Norwegii. Chciałabym przejść się uliczkami Paryża w kwietniu i poczytać książkę na ławce w Central Parku. Chciałabym też nauczyć się pływać i robić na drutach. Chciałabym nigdy niczego nie żałować. Dużo marzeń jak na jedną osobę, co? Ale chyba o to chodzi, żeby marzyć i dążyć do spełnienia tych marzeń. A jak się spełni jedno, to trzeba je zastąpić następnym. A Wy o czym marzycie? Macie na liście jakieś miejsca do odwiedzenia, umiejętności do nauczenia? 

Żegnam się dziś z Wami w bardzo filozoficzno-refleksyjnym, aczkolwiek przemiłym nastroju...