…
to dźwięk twojego uciekającego życia.
Może niezbyt optymistycznie zaczęłam, ale to znowu wina Dextera. Kolejna część jego przygód już za mną, ale to zdanie, tak charakterystyczne dla piątego sezonu, kołacze mi po głowie, niczym nie dająca spokoju
melodia
zasłyszana w radiu. Poza tym post będzie o zegarkach. Przy okazji
pudełka na marzenia mówiłam Wam o mojej fascynacji mechanizmami zegarowymi, tymi wszystkimi sprężynami i trybikami.
Tak się zdarzyło, że do tego przeczytałam jeszcze dwie książki Cassandry Clark – Mechaniczny anioł i Mechaniczny książę. No i moja fascynacja pochłonęła mnie bez reszty. Nie żeby było to jakieś wybitne dzieło literackie, o nie. To po prostu fantasy dla nastolatków. Ale co począć. Musiałam nakarmić tego dzieciaka, który we mnie siedzi. A klimat książek wciąga niesamowicie – Londyn, końcówka lat 70-tych XIX w. Atmosfera niczym w Lidze niezwykłych dżentelmenów. Dwóch przystojnych chłopaków po przejściach i dziewczyna z przeszłością. Do tego tajne bractwo Nefilim. Czego więcej trzeba, by zarwać trzy nocki z rzędu? Ale ja przecież nie o książkach miałam pisać, tylko o zegarkach.
To dwa budziki, które mój Teść przywiózł mi od Wujka ze wsi. Stare, zakurzone, nieużywane, czyli dla mnie w sam raz. Zabrałam się do nich ochoczo, potraktowałam śrubokręcikiem i nożykiem i po kilku minutach do moich słoiczków (zapełnionych już po części tarczami i trybikami z zegarków rozmontowanych wcześniej) trafiły rewelacyjne, tak drogie memu sercu trybiki.
Ale po cóż byłyby mi te trybiki, gdyby nie moja dzika żądza stworzenia z nich czegoś? Zrobiłam ci ja zatem dwa wisiorki. Podstawą pierwszego jest cały, uzewnętrzniony mechanizm zegarka na rękę. Dorobiłam „łapki” ze srebrnego drucika (miały przytrzymywać szybkę, ale ta złośnica w trakcie montażu pękła). Trybiki zatopiłam w bezbarwnym lakierze, dodałam dwa listki na łańcuszku i gotowe.
Drugi wisiorek został stworzony na bazie innego, który dostałam ostatnio od Mamy. Był to kamień z metalowym serduszkiem. Po śladach kleju widać było, że coś ewidentnie jeszcze na nim było, ale zostało zagubione bezpowrotnie i – ku wielkiej uciesze mojej Mamy – sprawiło, że całość została przeceniona. Jak tylko go zobaczyłam, wiedziałam, jak go przerobię. No więc dokleiłam malutką tarczę zegarową i kilka trybików. A oto efekt:
Żeby nie było, że tylko ja mam kuku na muniu, jeśli chodzi o zegarki, to w domu mam jeszcze jednego zegarkofila. Dorwał się raz do moich skarbów w postaci pokaźnej ilości odnalezionych na strychu i w piwnicy zegarków na rękę. No i oczywiście z wielkim oburzeniem zaiwanił mi dwa, twierdząc, że to automaty, że jak ja mogłam chcieć to rozwalić?! No i się okazało, że jeden z nich jest raczej bezużyteczny, ale drugi, hoho, drugi to rarytas wśród zegarków! Jest to stary Wakmann, prawdopodobnie z lat 30-tych lub 40-tych ubiegłego wieku. Kiedy wczoraj poszliśmy odebrać go z przeglądu u zegarmistrza i pokazał nam go w środku, to – wierzcie mi – tętno miałam chyba na poziomie 200.
No i leży sobie zegarek w szufladzie Męża, tyka sobie cichutko i czeka, aż znajdziemy jakieś bardziej szczegółowe informacje na jego temat.
Chorzy jesteśmy z Mężem, no nie? Ja album, on zegarek… I tylko Pan Zegarmistrz stwierdził, że jesteśmy jak dinozaury, bo teraz młodzi ludzie raczej się takimi rzeczami już nie interesują…
Miłej niedzieli i udanego tygodnia Wam życzę!