W parkach przy zamkach mieszkają elfy.
Skrzaty.
Nawykłe do oglądania ludzi, mniej płochliwe niż te łąkowe czy leśne, bardziej ufne i skore do nawiązania kontaktu. Powiedziałabym, że troszkę, troszkę! oswojone. Ciężko przecież ciągle uciekać od kogoś, kogo widzą codziennie, kto dba o to samo co one, z kim mijają się na ścieżkach, pod drzewami czy przy fontannie. Były więc zadbane parki, ogrody i.... zadbane elfy.
Tak było kiedyś...
Dziś zamki, jeśli jeszcze są, nie mają pana ani pani. Nie ma ogrodników, co całe życie spędzili na tych ścieżkach, przy tych krzaczkach, dla których to był cały, najważniejszy świat. Nikt już nie dba, tak jak kiedyś, ba, nawet w 10 procentach tak, o to co zostało z zamkowych parków i ogrodów.
Co się stało z elfami?
Mogę przypuszczać, że mają się nie lepiej niż mój, mam nadzieję, że nie gorzej.
Bida z nędzą to była, chudy, brudny, w skołtunionych szarych włoskach pełno śmieci, liści, ziemi, jakieś zdechłe muszki, ubrany w niemożliwie umorusane COŚ, zdarte do sita tak, że elfik świecił... kolanami ;) Znalazłam tę bidę w przyzamkowym ogrodzie, z dala od ścieżki (ale ja się lubię szwendać), przy naturalnym maleńkim źródełku (które jest notabene na wysokim STOKU, jest naturalne, obmurowane jeszcze za pańskich czasów i jest cudne :)) Long story short - zabrałam toto do domu, wykąpałam, ubrałam w jedyną pasującą sukienusię, trochę odkarmiłam i co się okazało? Że to śliczny, rozkoszny, uroczy i urokliwy maluch o różowych włoskach. No cudo! I te elfie uszka! I ta mordeczka!
Odniosłam do zamku, cyknęłam parę fotek na pamiątkę, ale małej się chyba spodobało u mnie, na tyle, że znalazłam ją w plecaku po powrocie do domu ;) Może w pałacu nie mieszkam i mam tylko balkon nie ogrody saskie, ale o swoje domowe elfy umiem zadbać, mam więc kolejnego ;)
Plener. Słowo, które przyprawia mnie o dreszcze, przede wszystkim z powodu braku umiejętności do robienia właściwych ujęć we właściwych miejscach. Może nie pierwszy w życiu, jaki zaliczyłam, ale na pewno też nie "kolejny, jeden z wielu", bo na te lata lalkowania byłam z moimi dziewczynkami może kilka razy na dworze, i to z miernym efektem. I chyba nawet część tych plenerowych fotek wyrzuciłam... Powiedzmy, że lepiej szyję niż robię zdjęcia ;) Jest to jednak pamiętny plener, bo po pierwsze mimo podobnych ujęć bardzo mi się te fotki podobają, a po drugie jeszcze żadna lalka nie dorobiła się u mnie tak szybko zdjęć po przybyciu :) Prawie świeżutki, data na zdjęciach mówi, że był miesiąc temu. Ofc mam ich więcej, ale są tak podobne, że ograniczyłam sie do czterech najlepszych. Lalka jaką dziś poznaliście, to Dust of Dolls Appi Cöti. Lub Coti, łatwiej znaleźć w guglu.
Zachwyciłam się nią jak tylko zobaczyłam rok temu. PO preorderze, OCZYWIŚCIE. Prawie zawsze znajduję lalki PO preorderze... Nie było możliwość dołączyć... Potem pojawiły się na grupie cudne zdjęcia, ómarłam z zachwytu, a potem na markecie, pojedyncze sztuki - w podwójnych a nawet potrójnych!!! cenach. No ludzie... Jeszcze potem zniknęły nawet te ozłocone... I tak sobie czekałam, czekałam, oglądałam, w międzyczasie kupiłam inne lalki, sprzedałam, a Coti nadal niet.
Aż do któregoś dnia latem, kiedy rozkręcił się boom na nową lalkę od DoD, nie powiem, bo miałam w tym udział swój, haha :D a raczej informacja, którą posiadłam ;) I nagle jest, Coti, z mejkiem od Viridian House, czyli tym najnaj dla mnie, z Europy - więc bez cła i vatu, w cenie jaką na dzień tamten byłam w stanie za nią zaakceptować, i nie była to na moje szczęście potrojona ani podwojona cena :) Babeczka zgodziła się nawet na raty, bo miała je dwie - z mejkiem od VH i od Esthy, i tą drugą zostawiała sobie, a tą ślicznotę sprzedawała, bo chciała koniecznie zdążyć zebrać fundusze na nową DoD :) I tak sobie ją zaklepałam, wynegocjowałam nawet mały rabat czyli wysyłkę w cenie. I przyszła...
I tu pojawił się problem.
Miała skrakowany makijaż. Od jednego ucha, przez policzek, podbródek, drugi policzek, aż do drugiego ucha. Taka wielka podkowa, widoczna gołym okiem niestety.
Sprzedająca mnie o tym nie poinformowała...
Wręcz przeciwnie, upewniała mnie, że mejkap perfect! chociaż dopatrzyłam sie tej podkowy na zdjęciach, które podesłała, ledwo ledwo ale jednak było widać, kiedy wiedziałam już, czego szukać, no i przyznała mi w końcu rację... Potem tłumaczenia, że to nie crack, tylko "tak zwany rozpływ mejkapu", rozpękło się przy clearowaniu, na mokro, rozjechało, ciężko mi to wytłumaczyć, bo nie doświadczyłam czegoś takiego na innych lalkach ani sama, ale że miałam już inne lalki z typowo spękanym mejkapem (hello lati...), to mogłam też stwierdzić, że faktycznie spękanie cleara to to nie jest. Takie w sumie niewiadomoco. Niby nie wada i pękać nie będzie, ale no jednak gdybym wiedziała o tym, to bym jej nie kupiła BO zależało mi właśnie na TYM konkretnym mejkapie, Znów long story short - z pomocą tej babeczki załatwiłam nowy stary mejkap u Viridian House, która była tak uprzejma poprawić łebek za friko, pokryłam jedyne koszty wysyłki, poczekałam 6 tygodni na łebek i jest, teraz perfekcyjnie idealnie cudny, bez żadnych skaz i wad, taki jak powinien być i jak chciałam.
Nawet pasowała na nią jedna, jedyna, sukienka, więc ubrałam żeby nie leżała goła. Dorobiła się sesji, jak widać, też. Miało być więcej zdjęć, ale że nie byłam wtedy sama,tylko z synkiem i było zimno, to nie dałam już rady. Ale chyba nie jest źle i tak :)
Obecnie, jako mój święty graal, leży w szufladzie i wyciągam ją wieczorami na razie, żeby zmacać, poprzytulac i znów schować, bo nie mam miejsca, jeszcze, żeby ją ładnie wyeksponować i nie musieć zamykać w ciemnym więzieniu :) Oraz czeka na swój czas przy maszynie, bo mimo chęci nie byłam w stanie czasowo jej jeszcze obszyć. Jeszcze. Ale jest w planach na tą zimę. Kooooonieeeeeeccccc.....
Taki długi post, cukierek dla każdego, kto wytrwał do końca :D