będzie ciekawy (mam nadzieję), ale i mocno emocjonalny. Przeżyliśmy dziś swoiste catarsis, a życie pokazało co jest najważniejsze. Dlatego ten dzisiejszy post jest dla mnie bardzo trudny, ale czuję się w obowiązku napisać go szczerze, tak, jak to teraz wszystko widzę.
Zanim przejdę do tej bardzo emocjonalnej części, to najpierw nieco mniej emocjonalnych wrażeń.
Ruszyliśmy rano, wypożyczonym z Europcaru, samochodem. Radośnie i beztrosko wjechaliśmy na trasę VR1 na zachód, dalej VR3 , przejechaliśmy przez tunele Madalena, Madalena del Mar i Madalena Arco, aby odbić na północ i zacząć mozolnie się wspinać w górę naszym wynajętym citroenem C3, który na 2 nie miał siły ciągnąć, więc cały podjazd (momentami 32%) przejechaliśmy na 1 - ale daliśmy radę. Z Funchal ruszylismy o 10.00, nie miejsce dotarliśmy o 11.00. Zostawiliśmy samochód na parkingu (bezpłatny) i ruszyliśmy asfaltem - 2,8 km i dotarliśmy do miejsca, w którym rusza się na zwiedzanie lewad. My wybraliśmy najpierw Lewadę 25 wodospadów, potem planowaliśmy odwiedzić Lewadę Frisco. Lewady to tarasy z kanałami, zasilającymi w wodę siedliska ludzkie. Woda ścieka wodospadami, a potem, uregulowana płynie w stronę domostw ludzkich. Piękne widoki, dzika przyroda - bajka, poezja, pełne gacie.
Sprawdziło się to w naszym przypadku w 100%, w szczególności w kwestii pełnych gaci. I tu zaczyna się mniej przyjemny etap opisu. Szliśmy sobie niespiesznie, trasą niewymagającą - gruntową, z kamieniami, potem przyszła pora na schody, skałki, aż w końcu na otoczone barierkami balkoniki. Droga mijała powoli, bo podziwialiśmy widoki, robiliśmy zdjęcia, Szymon zachwycony szedł z nami spokojnie, w swoich trekkingowych butach... I nagle świat się zatrzymał, bo ... nasze dziecko, ni z tego, ni z owego, nietrzymane przez nas, wspierające się na linowej barierce, zjechało pod nią i spadło 2 metry poniżej, zatrzymując się na rachitycznych gałęziach, grożących dalszym spadaniem. Było przerażone, ja krzyczałam, Krzysztof próbował Go ratować. Zrzucił plecak, zsunął się w dół po ściance tarasu i próbował go chwycić za rękę, stojąc na równie rachitycznym drzewku. Ja próbowałam Mu pomagać, chwytając za rękę i krzycząc "Help". Usłyszały nas chyba same Anioły i zesłały brytyjskie małżeństwo. Starszy Pan trzymał Krzysia, a ten próbował sięgać ręką do naszego przerażonego Syna. W końcu się udało - Szymon chwycił Tatę za rękę i wspólnymi siłami, z Anglikiem wyciągnęli Go na trasę. Mną trzęsło, szloch wydzierał każdą, najmniejszą cząstką ciała, bo zdawałam sobie sprawę, jak blisko było do tragedii. W tym momencie podziękowałam Bogu - był tam z nami i z naszym Synkiem, To On kierował moim Mężem, On wspierał Anglika i dawał siłę memu sercu, żeby nie stanęło i biło wciąż, pełne nadziei na szczęśliwe zakończenie.
I udało się - staliśmy we troje, przytuleni, trzęsący się, ale przepełnieni miłością i szczęściem, otoczeni cudnymi ludźmi - turystami z różnych krajów. Trasa wąska, ale wszyscy się zatrzymali - ktoś podał chusteczkę, ktoś dał garść cukierków dla Szymiego, bo był taki dzielny. A mi łzy leciały, a wraz z nimi wypływała wdzięczność dla nich, dla Boga, dla wszystkiego wokół, że mój Syn jest razem ze mną.
Po pierwszym ochłonięciu miałam ogromną ochotę zawrócić, ale uzmysłowiłam sobie, że wtedy lęk pozostanie w nas. Że musimy iść dalej, wspierając się i wspomagając, aby okiełznać strach. I daliśmy radę - doszliśmy, idąc bardzo ostrożnie do końca. Mogliśmy popodziwiać 25 wodospadów. Potem wróciliśmy, nadal bardzo uważnie stawiając kroki, prawie do początku trasy, aby skręcić w lewo i przejść niecały kilometr Lewadą do Frisco - pięknego wodospadu, który widać z daleka, jako dwupoziomowy spad mas wody.
Piękne miejsca - oba, cudna przyroda, niesamowici ludzie na szlaku. W sumie zrobiliśmy 14 kilometrów, trasa zajęła nam 4 godziny - spod wejścia do lewad na parking wróciliśmy busem (3 eur/os dorosła, 2 eur/dziecko). Do Funchal wróciliśmy płaskowyżem - najpierw ER110 (cudne widoki), potem VE4 do VR1 do samego Funchal. Coś tam fotografowałam, ale lęk o Synka, który mi towarzyszy do tej pory - bo coś Go tam jeszcze boli, coś sobie ponaciągał, poza tym prozaicznie ma w sobie strach, nie pozwolił cieszyć się tym, co nas w drodze powrotnej otaczało.
To co przeżyliśmy na szlaku, to było głębokie przeżycie, z drugim dnem, zapewne zaowocuje kolejnymi emocjami i będziemy jeszcze długo je przerabiać. Mój Mąż swoim opanowaniem i poświęceniem (choć to pewnie normalne w takich sytuacjach) urósł w moich oczach bardzo. Jednak na chwilę obecną zastanawiam się dlaczego na żadnych z przejrzanych przeze mnie blogach nikt się nawet nie zająknął o grożących niebezpieczeństwach. Dziś, gdy w drodze powrotnej, bardzo wzburzona, napisałam post o naszych przeżyciach na fb profilu osób interesujących się Maderą, otrzymałam informacje, że na tym szlaku, w ostatnim roku spadło 50 osób, z czego 4 zginęły !!! Nigdzie nie znalazłam informacji "Cudnie, warto iść, ale ... PILNUJCIE DZIECI, TRZYMAJCIE JE ZA RĘKĘ, NADZORUJCIE, BO TO MOŻE BYĆ NIEBEZPIECZNE MIEJSCE".
My dziś mieliśmy cudną pogodę - słońce, ciepełko. Wyposażeni w trekkingowe buty, wygodne spodnie, plecaki, idący spokojnie i rozważnie, myśleliśmy, że nic nadzwyczajnego nam nie grozi. Nawet nie sądziliśmy, jak bardzo nam się zdarzy przekonać, że w tych miejscach wystarczy sekunda nieuwagi, a może dojść do tragedii. Nawet nie chcę myśleć, jak niebezpiecznie tam może być w niesprzyjających warunkach pogodowych. Ale warto, na pewno. Trzeba tylko mieć świadomość, że należy tam zachować szczególną ostrożność. Szkoda, że nigdzie nie znalazłam tej informacji :(
A mój Synek tylko prosi: "Mamusiu, było, minęło, Nie przypominaj mi już o tym". Więc zamilknę w modlitwie dziękczynnej...
Na koniec zdjęcia - niewiele, jak na mnie, ale to zbyt trudne wspomnienia, żeby wrzucać więcej. A z drugiej strony tam jest zbyt pięknie, aby Wam tego nie pokazać. Może przyjdzie czas, kiedy będę mogła je mniej emocjonalnie oglądać...