czwartek, 18 kwietnia 2019

Floating...

Chciałam spróbować od dawna i w końcu się udało. Kabina floating to nowość w naszym mieście. Wg informacji, zamieszczonych na stronie gabinetu, w którym byłam, miejsce, w którym można odpocząć, jak w czasie długiego, efektywnego snu, zregenerować siły, odstresować się i skorzystać z wielu innych zalet, płynących z bytności w tym miejscu.
Moje wrażenia: bardzo dobrze spędzony czas, uczucie lewitowania, relaks, odprężenie. 
Początkowo kręciło mi się w głowie, błędnik, przy zamkniętych oczach wariował. Po kilku minutach uspokoił się. Przygaszone światło i zupełna cisza sprzyjały wyciszeniu. Woda o temperaturze ciała i o wysokim zasoleniu powodowała, że unosiłam się swobodnie, komfortowo zanurzona, tracąc poczucie własnego ciała, które zlewało się z wodą, stawało się nią. Myśli napływały, ale udawało mi się w tych warunkach dosyć szybko wyciszyć i powrócić do poczucia spokoju w głowie. 

Godzina szybko minęła. Pulsowanie świateł i krótki dzwonek wyrwał mnie ze stanu relaksu. I to chyba jedyny minus kabiny – sposób powracania do rzeczywistości. Ja wolałabym coś spokojniejszego – pojawienie się jakiejś muzyki lub coś w tym rodzaju.
Po pierwszej wizycie czuję się spokojna i miło zrelaksowana. Na pewno wrócę jeszcze do kabiny. Przy następnej wizycie będę chciała spróbować odpoczynku w zupełnej ciemności, może uruchomię muzykę – jest taka możliwość. I na pewno spróbuję zasnąć – to ponoć najlepsze wersja pobytu w kabinie Floating.



wtorek, 5 lutego 2019

Wszystko dobre....

znacie ciąg dalszy tego powiedzenia, prawda ?
Dla nas wczorajszy dzień się zakończył - zamknęliśmy lęki, każdy na swój sposób. Pewnie za jakiś czas wróci refleksja i potrzeba przerobienia tematu - wtedy do tego wrócimy. Na teraz koniec.
Nastał nowy dzień i nowe możliwości. Mieliśmy problem co wybrać z szerokiego wachlarza maderskich atrakcji, w końcu wybór padł na Półwysep Św. Wawrzyńca. Potrzebowaliśmy rano spokoju i odsapu, więc zbieraliśmy się tempem pleśni.
W końcu ruszyliśmy autem w kierunku półwyspu, mijając osławione lotnisko i przejeżdżając pod jego pasem startowym - robi wrażenie.
Kierowaliśmy się na wschód i po półgodzinnej jeździe trasą VR1 dotarliśmy do parkingu, położonego bezpośrednio przy początku szlaku na półwysep.
Tutaj muszę wspomnieć, że do tej pory - ani na półwyspie, ani na lewadach nie zapłaciliśmy nawet grosza za parking czy też wstęp. Wszystko zwiedzaliśmy za darmo, a nasze auto czekało na nas również bezpłatnie.
 
 
Początek trasy to drewniane schodki i kładki, dalej droga zmienia się w kamienną ścieżkę, która meandrując zboczem klifu i snując się to w górę, to w dół, odkrywa przed turystą niesamowite widoki - wielokolorowe ściany klifu, niziutka roślinność, spienione fale przechodzące od ciemnego granatu przez niebieski po piękny turkusowy. Fale rozbijają się o brzeg, a my możemy być widzami tej, bynajmniej nie niemej, rozmowie oceanu z lądem. Można tu dotknąć niemalże cudu stworzenia - czegoś nie skażonego ludzką ręką, a tak pięknego w swej harmonii i doskonałości. Człowiek dołożył do siebie stopnie, zabezpieczenia, wydeptał ścieżki, postawił Dom Sardinha pod koniec trasy, przed najwyższym, ostatnim wzniesieniem, aby można było odsapnąć, coś zjeść lub wypić, lub skorzystać z toalety. Ale to tylko nieduże dodatki - niczym halabarda w stosunku do całego przedstawienia w Teatrze Natury.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Warto wybrać się w tę podróż, pełną zachwytu i uniesień dla piękna przyrody i ogromu jej możliwości. Trasa jest bezpieczna, jest trochę wspinaczki, trochę złażenia w dół, miejsca newralgiczne zabezpieczone barierkami i linkami, i tak jak napisał autor strony Madera - kraina wiecznej wiosny - "To czy jesteś w pobliżu krawędzi zależy do Ciebie."
Naprawdę warto nad tę krawędź zajść :-)

Trasę zrobiliśmy w 4 godziny, krokomierz w telefonie pokazuje 9,4 km.
Toaleta w Domu Sardinho - 1 eur (czysto, dobrze pamiętać o oszczędnym używaniu wody, którą dostarczyć tutaj nie jest łatwo)
Kanapka w Domu Sardinho - duża buła maderska, z jajkiem i bekonem - 4,90 eur

poniedziałek, 4 lutego 2019

Dzisiejszy post ...

będzie ciekawy (mam nadzieję), ale i mocno emocjonalny. Przeżyliśmy dziś swoiste catarsis, a życie pokazało co jest najważniejsze. Dlatego ten dzisiejszy post jest dla mnie bardzo trudny, ale czuję się w obowiązku napisać go szczerze, tak, jak to teraz wszystko widzę.
Zanim przejdę do tej bardzo emocjonalnej części, to najpierw nieco mniej emocjonalnych wrażeń.
Ruszyliśmy rano, wypożyczonym z Europcaru, samochodem. Radośnie i beztrosko wjechaliśmy na trasę VR1 na zachód, dalej VR3 , przejechaliśmy przez tunele Madalena, Madalena del Mar i Madalena Arco, aby odbić na północ i zacząć mozolnie się wspinać w górę naszym wynajętym citroenem C3, który na 2 nie miał siły ciągnąć, więc cały podjazd (momentami 32%) przejechaliśmy na 1 - ale daliśmy radę. Z Funchal ruszylismy o 10.00, nie miejsce dotarliśmy o 11.00. Zostawiliśmy samochód na parkingu (bezpłatny) i ruszyliśmy asfaltem - 2,8 km i dotarliśmy do miejsca, w którym rusza się na zwiedzanie lewad. My wybraliśmy najpierw Lewadę 25 wodospadów, potem planowaliśmy odwiedzić Lewadę Frisco. Lewady to tarasy z kanałami, zasilającymi w wodę siedliska ludzkie. Woda ścieka wodospadami, a potem, uregulowana płynie w stronę domostw ludzkich. Piękne widoki, dzika przyroda - bajka, poezja, pełne gacie.
Sprawdziło się to w naszym przypadku w 100%, w szczególności w kwestii pełnych gaci. I tu zaczyna się mniej przyjemny etap opisu. Szliśmy sobie niespiesznie, trasą niewymagającą - gruntową, z kamieniami, potem przyszła pora na schody, skałki, aż w końcu na otoczone barierkami balkoniki. Droga mijała powoli, bo podziwialiśmy widoki, robiliśmy zdjęcia, Szymon zachwycony szedł z nami spokojnie, w swoich trekkingowych butach... I nagle świat się zatrzymał, bo ... nasze dziecko, ni z tego, ni z owego, nietrzymane przez nas, wspierające się na linowej barierce, zjechało pod nią i spadło 2 metry poniżej, zatrzymując się na rachitycznych gałęziach, grożących dalszym spadaniem. Było przerażone, ja krzyczałam, Krzysztof próbował Go ratować. Zrzucił plecak, zsunął się w dół po ściance tarasu i próbował go chwycić za rękę, stojąc na równie rachitycznym drzewku. Ja próbowałam Mu pomagać, chwytając za rękę i krzycząc "Help". Usłyszały nas chyba same Anioły i zesłały brytyjskie małżeństwo. Starszy Pan trzymał Krzysia, a ten próbował sięgać ręką do naszego przerażonego Syna. W końcu się udało - Szymon chwycił Tatę za rękę i wspólnymi siłami, z Anglikiem wyciągnęli Go na trasę. Mną trzęsło, szloch wydzierał każdą, najmniejszą cząstką ciała, bo zdawałam sobie sprawę, jak blisko było do tragedii. W tym momencie podziękowałam Bogu - był tam z nami i z naszym Synkiem, To On kierował moim Mężem, On wspierał Anglika i dawał siłę memu sercu, żeby nie stanęło i biło wciąż, pełne nadziei na szczęśliwe zakończenie.
I udało się - staliśmy we troje, przytuleni, trzęsący się, ale przepełnieni miłością i szczęściem, otoczeni cudnymi ludźmi - turystami z różnych krajów. Trasa wąska, ale wszyscy się zatrzymali - ktoś podał chusteczkę, ktoś dał garść cukierków dla Szymiego, bo był taki dzielny. A mi łzy leciały, a wraz z nimi wypływała wdzięczność dla nich, dla Boga, dla wszystkiego wokół, że mój Syn jest razem ze mną.
Po pierwszym ochłonięciu miałam ogromną ochotę zawrócić, ale uzmysłowiłam sobie, że wtedy lęk pozostanie w nas. Że musimy iść dalej, wspierając się i wspomagając, aby okiełznać strach. I daliśmy radę - doszliśmy, idąc bardzo ostrożnie do końca. Mogliśmy popodziwiać 25 wodospadów. Potem wróciliśmy, nadal bardzo uważnie stawiając kroki, prawie do początku trasy, aby skręcić w lewo i przejść niecały kilometr Lewadą do Frisco - pięknego wodospadu, który widać z daleka, jako dwupoziomowy spad mas wody. 
Piękne miejsca - oba, cudna przyroda, niesamowici ludzie na szlaku. W sumie zrobiliśmy 14 kilometrów, trasa zajęła nam 4 godziny - spod wejścia do lewad na parking wróciliśmy busem (3 eur/os dorosła, 2 eur/dziecko). Do Funchal wróciliśmy płaskowyżem - najpierw ER110 (cudne widoki), potem VE4 do VR1 do samego Funchal. Coś tam fotografowałam, ale lęk o Synka, który mi towarzyszy do tej pory - bo coś Go tam jeszcze boli, coś sobie ponaciągał, poza tym prozaicznie ma w sobie strach, nie pozwolił cieszyć się tym, co nas w drodze powrotnej otaczało.
To co przeżyliśmy na szlaku, to było głębokie przeżycie, z drugim dnem, zapewne zaowocuje kolejnymi emocjami i będziemy jeszcze długo je przerabiać. Mój Mąż swoim opanowaniem i poświęceniem (choć to pewnie normalne w takich sytuacjach) urósł w moich oczach bardzo. Jednak na chwilę obecną zastanawiam się dlaczego na żadnych z przejrzanych przeze mnie blogach nikt się nawet nie zająknął o grożących niebezpieczeństwach. Dziś, gdy w drodze powrotnej, bardzo wzburzona, napisałam post o naszych przeżyciach na fb profilu osób interesujących się Maderą, otrzymałam informacje, że na tym szlaku, w ostatnim roku spadło 50 osób, z czego 4 zginęły !!!  Nigdzie nie znalazłam informacji "Cudnie, warto iść, ale ... PILNUJCIE DZIECI, TRZYMAJCIE JE ZA RĘKĘ, NADZORUJCIE, BO TO MOŻE BYĆ NIEBEZPIECZNE MIEJSCE".
My dziś mieliśmy cudną pogodę - słońce, ciepełko. Wyposażeni w trekkingowe buty, wygodne spodnie, plecaki, idący spokojnie i rozważnie, myśleliśmy, że nic nadzwyczajnego nam nie grozi. Nawet nie sądziliśmy, jak bardzo nam się zdarzy przekonać, że w tych miejscach wystarczy sekunda nieuwagi, a może dojść do tragedii. Nawet nie chcę myśleć, jak niebezpiecznie tam może być w niesprzyjających warunkach pogodowych. Ale warto, na pewno. Trzeba tylko mieć świadomość, że należy tam zachować szczególną ostrożność. Szkoda, że nigdzie nie znalazłam tej informacji :(
A mój Synek tylko prosi: "Mamusiu, było, minęło, Nie przypominaj mi już o tym". Więc zamilknę w modlitwie dziękczynnej...
Na koniec zdjęcia - niewiele, jak na mnie, ale to zbyt trudne wspomnienia, żeby wrzucać więcej. A z drugiej strony tam jest zbyt pięknie, aby Wam tego nie pokazać. Może przyjdzie czas, kiedy będę mogła je mniej emocjonalnie oglądać...

















niedziela, 3 lutego 2019

Madera II dzień ...

to czas na poznanie "stolicy" wyspy - Funchal.
Po zjedzonym, sutym, hotelowym śniadaniu, ruszamy do miasta. 
Pierwsze kroki kierujemy do portu, w którym własnie zacumował piękny, wielki cruiser. 
Naprzeciw portu muzeum Cristiano Ronaldo, który pochodzi z Madery. Okazuje się, że muzeum jest w niedziele zamknięte. Robimy zdjęcia na zewnątrz, wymieniamy parę słów z przemiłymi Anglikami i ruszamy dalej.
Kierujemy się w gęstą sieć wąskich uliczek, w których wiele domów ma pomalowane w przeróżny sposób drzwi - bardziej lub mnie artystycznie, ale na pewno barwnie. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Dochodzimy do kaplicy Capelo do Corpo Santo - XVI-wiecznego budynku która został zbudowany w stylu gotyckim przez miejscowych rybaków, by czcić ich patrona Św. Pedro Gonçalves Telmo. Okazuje się, że on również jest w niedziele zamknięty.
Ruszamy więc dalej, klucząc pomiędzy wąskimi uliczkami starówki, malowniczej, pełnej małych kafejek z zapraszającymi (choć nienachalnie) do środka kelnerami. Oglądamy pamiątki, podziwiamy stoiska z miejscowym rękodziełem.
W dobrych nastrojach dochodzimy do Targu Mercado dos Lavradores - i tu znów odbijamy się od zamkniętych drzwi, bo niedziela. Dla mnie to czas ferii i jakoś nie pomyślałam, że tak wiele miejsc może być nieczynne. I tak, jak nie dziwi zbytnio zamknięty targ, tak muzea czy kościoły, to już nieco dziwna sprawa.
Uznajemy jednak, że mieszkańcom Madery należy się odpoczynek i skoro tak postanowili, to nie będziemy się dziwić i postaramy się pozostały czas spędzić w sposób radosny i relaksujący, korzystając z na pewno czynnych udogodnień dla turystów.
Dlatego kierujemy się do kolejki i ruszamy wagonikami linowymi na wzgórze Monte, a stamtąd druga kolejką do Parku Botanicznego
Spacerujemy powoli, wdychamy zapachy, cieszymy oczy kolorami, a ciało ciepłem promieni słonecznych. Roślinność bogata, zebrana na tym kawałku ziemi prezentuje przykłady flory z całej Madery i nie tylko - jest tu mnóstwo sukulentów, kaktusów, różne odmiany palmy i cała mnogość innych roślin.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Wracamy tą samą drogą, korzystając z kolejek linowych. Na wzgórzu Monte odwiedzamy kościół Igreja do Nossa Senhora do Monte, XIX-wieczny budynek górujący nad dzielnicą, w środku zdobiony ceramicznymi mozaikami, a spod niego roztacza się wspaniały widok na całe miasto. 
Poniżej kościoła można skorzystać z wyjątkowej atrakcji, czyli przejażdżki Tobogganami - wyplatanymi,wiklinowymi saniami, które na drewnianych płozach mkną 2-kilometrową trasą -stromymi uliczkami wzgórza, ale nie w .... niedzielę ;-)
(EDIT: właśnie otrzymałam wiadomość na fb, że toboggany dziś jeździły - nie wiem tylko w jakich godzinach. Jeśli tam jeszcze dotrzemy, to dowiem się i dopisze tutaj aktualne godziny.)
Kierujemy się więc ponownie do kolejki i zjeżdżamy na dół, do centru miasta. Głód goni nas do pobliskiej restauracji, w której pochłaniamy sporej wielkości zestaw ryb i owoców morza.
Najedzeni, ruszmy dalej - jest już godzina 16.30, więc postanawiamy przespacerować się jeszcze trochę i wracać do hotelu.
Idziemy przez Plac miejski - Praca do Municipio, gdzie można zobaczyć Ratusz i Kościół kolegialny (oczywiście zamknięty - w niedzielę czynny, jak wskazuje opis na zdjęciu) - był to swego czasu największy kompleks budynków w Funchal (wraz z kolegium) - w środku można ponoć zobaczyć zdobienia z płytek azulejos. 
Więcej szczęścia mamy (przynajmniej tak nam się wydaje), gdy podchodzimy do Se Catedral, bo świątynia wygląda na otwartą. I tak jest, ale ... odbywa się akurat nabożeństwo, więc tylko wchodzimy, jeden rzut oka na wnętrze i wychodzimy. 

Spacerujemy dalej, coraz bardziej zmęczeni i decydujemy, że pora wracać. Lubimy chodzić, więc kolejne 5 km robimy pieszo i tym sposobem dzień zamykamy w 15 km - nie jest to całkowita liczba, bo czasami zapominałam włączyć Runtastic w odpowiednim momencie i pewnie kilometr gdzieś się zgubił.
Spostrzeżenia z dziś i wczoraj:
Ludzie mili, pomocni.
Piesze zwiedzanie Funchal - super, choć sieć autobusowa miejska gęsta i wygląda na wygodną, istnieje również możliwość skorzystania z Sightseeing Tour oraz płatnych tuktuków itp.
W niedziele należy omijać obiekty miejskie typu muzea, kościoły itp.
Spotkaliśmy sporo żebrzących osób - pod otwartymi kościołami, przy turystycznych szlakach - widok smutny, ściskający za serce. Warto mieć trochę drobnych przy sobie, jeśli czujemy potrzebę pomocy takim osobom.
Co do cen:
Bilet łączony na 2 kolejki i zwiedzanie Ogrodu Botanicznego = 31,50 eur (dorosły), 15,25  eur (dziecko)
Obiad dla 3 osób w restauracji = ryby + owoce morza dla dwóch osób (z warzywami i ziemniakami) oraz spaghetti bolognese, + duża woda, + 2 porcje maderskich chlebków (podane niezamówione, jako przekąska na dzień dobry, a potem doliczone do rachunku) - 55 eur
Zjazd tobogganem - 25 € za osobę (im więcej osób, tym koszt jednej osoby niższy), trasa zjazdu ok. 2 km.
Nasza dzisiejsza trasa wyglądała tak:
Przeżyliśmy ;-) i zbieramy siły na jutro :-)