W tym celu należy pracować w ogródku przez cały weekend.
Nasz ogródek jest niewielki. Taki ot, przyblokowy, kilkadziesiąt metrów kwadratowych. A w nim najbardziej wypasione dżdżownice w całym mieście i cmentarzysko ślimaków. Stłuczona szyba, stłuczona flaszka, damski obcas. Pozostałość po poprzednich mieszkańcach? Tona kamieni i gruzu. Pozostałość po docieplaniu bloku. Chwasty. Tulipany do odratowania. Żywopłot do wywalenia i forsycja do przesadzenia :)
Po skopaniu całego ogródka mój mąż nie miał skóry na dłoniach, tylko pęcherze, a ja po przeoraniu i przegrabieniu gdzieś straciłam dysk albo i kilka dysków.
I niestety nie ma opcji, że w poniedziałek rano zobaczymy kiełkującą trawę, której nasiona wysialiśmy w niedzielę wieczorem. Prawdę mówiąc, dziś, w piątek, kiełków trawy dalej niet.
Żeby nie było tak pesymistycznie: uwielbiam babranie w ziemi. Uwielbiam wyciąganie dżdżownic z mokrej ziemi i wyrywanie korzeni trawy i chwastów. W tych czarnych doniczkach wkrótce posadzimy zioła i roślinki.
Kiedyś będziemy mieć takie z własnego ogrodu :)
PS Marzyłam o sesji zdjęciowej dżdżownic. Ale a) nie mam dobrego obiektywu do fotografowania takich maleństw (Kejtko, obiektywy [z] makro od Oliśki? hahaha) b) byłam zbyt wyczerpana, żeby utrzymać aparat w ręku, o.