sobota, 29 października 2011

Czas na prezenty od naszych zdolnych rękodzielniczek...

Dziękuję za Wasze wczorajsze życzenia, karteczki i prezenty!

Nie było imprezy. ;)
Chociaż lubię te dni, gdy tak wiele osób z serducha wprost życzy. To miłe...

Data zmieniła się na bardziej okrągłą i mam pewne plany, które przez wiele lat kształtowałam na te czasy. Jednak i one wymagają doprecyzowania, ulepszenia i rozszerzenia możliwości. Nie pozostaję jedynie przy rękodziele, choć sporo czasu zajmuje, ale myślę, że wszystko można pogodzić...
Rzeczywistość zweryfkuje na ile moje plany są rozsądne, czy mnie potrzebne, czy potrzebne innym...


A to już prezenty od kreatywnych i przesympatycznych kobietek...

Kolorowa karteczka od Anulki.

Karteczka od pracowitej Moniki...

I piękna, błękitna karteczka z notesikiem od Monis-ki. Cacuszko!


Na koniec dnia Ijuś uraczyła mnie sweterkiem i pięknym, żółciutkim motkiem włóczki...

Wygląda na to, że motek jest charytatywny. Wspiera jedno z Hospicjum w Chesterfield.
U nas chyba nie ma takiej możliwości, by wspierać takie organizacje, ale może za pewien czas ktoś przygarnie ten pomysł uczciwie w naszym kraju, bo myślę, że jest u nas wiele kobiet, które są otwarte na to, by łączyć szydełkowanie z tak pożytecznymi akcjami pomocy.


Dziękuję Wam, raz jeszcze, za wszelkie serdeczne odruchy w moim kierunku. Również te, których nie przytoczyłam na tym rękodzielniczym blogu.

Ściskam Was ciepło i przyjemnego weekendu Wam życzę!

czwartek, 27 października 2011

Jak bardzo trzeba być przesiąkniętym rękodziełem, żeby trafić na nie tam, gdzie się go nie spodziewa...?!

W przerwie pomiędzy szydełkowaniami musiałam dokonać kolosalnej zmiany...
Udało mi się zmienić ukochane oprawki i "podziarane" szkiełka, z którymi działałam przez ponad rok. Było strasznie trudno, wręcz koszmarnie, i aż nadto kosztownie, chociaż starałam się akceptować sytuację mimo wszystko i jak na moje możliwości, myślę, że i tak jest całkiem w porządku...

Wszelki koszmar z trudnościami zwieńczyła mi niezwykle przyjemna obsługa i zaproponowane przez intuicję (aż mnie samej trudno w to uwierzyć)... ręcznie wykonane oprawki...


O tym, że są ręcznie wykonane przekonałam się dopiero w domu, bo wybrać musiałam (podobno) najtańsze, a co za tym idzie, względnie stabilne. Kolor, jakość i dopasowanie, pozostawiają jednak nieco do życzenia. Bo cudów się nie spodziewałam przy takich możliwościach (tym bardziej, że cuda zawsze są nieprzewidywalne - kto doświadczył, ten wie).

Choć kilka grubych setek poszło w niedopasowane oprawki, za pół roku muszę wydać ponad dwa razy tyle... Hardcore! bo tylu zer się nie spodziewałam...
Nie powiem, że mnie to przeraża, ale oprawki, które mam, nie są jak poprzednie, które spełniały 100% swojej roli (były wytrzymałe, pomimo usterki), więc z góry rozumiem niełatwą sytuację plus kolejne, kolejne badania i wydatki.

Póki co jest względnie lepiej. Względnie, bo poza kwestią możliwości, różnica w postrzeganiu momentami mnie przeraża. W obecnym klimacie - podłoga wydaje się ruchoma, kafelki na ścianie w wersji 3D, podobnie jak inne "wypukłe" przedmioty, jakby w trójwymiarze... Jakby tego było mało, co pewien czas ból głowy, dziwny lęk, wynikający zapewne z różnic, wrażenie kołysania i coś, czego nie jestem w stanie zrozumieć, choć pragnę...
Kolejne pół roku takiej perspektywy brzmi dość przeraźliwie, więc w poczet niełatwych doświadczeń wpisałam sobie elementy siarczystego humoru, do czasu aż wszelkie efekty uboczne tej zmiany (zwane przeze mnie dla tych celów imprezowymi) przejmią nieco żartów i wpiszą się w tę zdrową aktywność - w jej poczucie zadowolenia i stabilność po zmianie...

Można patrzeć na nieprzyjemne doświadczenia z dystansem i zrozumieć, że granice poszerzają się same, a każde takie "imprezowe ciacho", jest potrzebne, by mogło być lepiej i bardziej pewnie już wkrótce...

środa, 26 października 2011

Chusta, która zwielokrotniła mój zachwyt nad kobiecym pięknem...

Czas na najnowsze rękodzieło. 
Mimo, że jeszcze niedokończone, już mnie cieszy...

Chusta na etapie kilku rzędów wstecz...


Marzyłam o takiej chuście.
Zwykle po cichu, bo nie wiedziałam czy będzie mi do czegokolwiek pasować. A raczej czy będzie pasowała do mojej metamorfozy. Chociaż nie to było ważne.

Marzyłam o jej cieple, ciekawym (wówczas dla mnie niezwykle trudnym do wykonania) wzorze, o jej otworkach, w które można się zaplątać z radości...

Wszelką namiętnością ogarniam koronki, bufki, marszczenia, kokardki, bardzo delikatny (choć jednak nieco sroczy) blask drobnych akcentów, łapiących światło, miniaturowe groszki, pudrowe kolory, zgaszone cienie, rozsądny minimalizm, klasykę... I mimo, że wiele tego piękna pozostaje w sferze nieco odległej, jest w tym pełnia subtelnego wyczucia...


Ta chusta to jeden z większych kroków naprzód do tego, w co wciąga mnie zapał do tworzenia, uaktywniania i rozszerzania możliwości.


Cieszę się, że mogłam sobie na nią zapracować!
To znacznie lepszy rodzaj satysfakcji.
Satysfakcji, która za każdym razem przypomina mi o tym, że nie ma nic za darmo.
I w sumie w porządku, bo pracowity rozsądek, w umiarkowanej formie, to zdrowa rzecz...

Mimo trudu jakiego chusta wymagała ode mnie, okazało się, że jest dla mnie... możliwa do wykonania. Z jasnymi zasadami - z całą pełnią prawdy jej piękna - bez ukrytych haczyków i bez wymuszanych imperatywów w schemacie. To najważniejsze...
Bo tam gdzie nie ma strachu przed tym, co wydaje się strasznie trudne, wszystko idzie... jak po włóczce...

Mimo, że chusta powstała ze schematu - z (prawdopodobnie) niemieckiej Burdy - była możliwa do ogarnięcia. Pozwoliła mi zrozumieć, że nie wszystko muszę robić samodzielnie, że czasem pomoc może być niezbędna... 

Zanim doszłam do stanu, w którym jestem, przerobiłam wiele schematów, które były koszmarnie złe. Z okropnymi błędami, których nie można akceptować, bo wprowadzają chaos, jakiego człowiek nie jest w stanie inaczej naprawić, niż niszcząc, prując i działając od nowa, i od nowa, zatrzymując się ciągle w tym samym miejscu.
Dlatego rozumiejąc schematy, odebrałam swoją lekcję, która jest prawdopodobnie najważniejsza w moim działaniu. Doszłam do niej niemałym kosztem, ale mam nadzieję, że mimo tego nie popełnię dawnych błędów...

♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥

Dzięki rękodziełom szydełkowym, zrozumiałam, że podczas pracy konsekwencja i uwaga to nie wszystko, że podstawą jest rozumienie praw rządzących w tak zapętelkowanym świecie.
Każdy wzór ma swoje zasady, a każda włóczka ma swoje realne potrzeby, które wynikają nie tylko z jej piękna, do którego została stworzona, ale i z włożonej w całość pracy...


Chusty to jedne z piękniejszych akcentów kobiecości, ubrane w zagadkowe motywy. Bez względu na to, czy przypominają truskawkę, czy ananaska, w rzeczywistości akcentują to, co większość kobiet skrywa głęboko w sobie - ten rodzaj namiętności w doświadczaniu piękna i dzielenia się nim ze światem. I z innymi kobietami.
Bo kobiecość wymaga odwagi... 

wtorek, 25 października 2011

Jak długo można się spóźnić z prezentem...?!

Okazuje się, że moje zapisywanie dat i tak niewiele daje, bo mimo, że zapiszę, wyrobienie z czasem, czy raczej opóźnienie, przekracza potem granice dobrego smaku.
Jednak tak to jest, kiedy czas nie guma i kiedy się chce... Kiedy za bardzo się chce...
Z tym sobie muszę poradzić...

Popełniając kompletny nietakt czasowy, prezent wysłałam, pomimo daty...
Tym bardziej, że nie mogłam wysłać w roku ubiegłym.


Dość skromnie, ale serdecznie...

Dziękuję, przemiłej Edi, za wybaczenie! :)

♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥ ♥

Co myślicie o odarowywaniu po czasie do tego przeznaczonym?
Gdzie jest ta granica, której nie można przekroczyć...?

Serdecznie i lawendowo...

Kolejne dziergadełka.
Tym razem mniejsze, ale wymagające nieco większych umiejętności niż miałam dotychczas.
Przerzucając się z dużych rozmiarów - z włóczki na kordonek - byłam pewna, że będzie trudniej. W sumie przez pewien czas tak było. Do czasu, aż wpadłam w swój rytm...
Tak w niego wpadłam, że aż tekturka kordonka zaczęła być coraz bardziej widoczna. I z ponad 300 m kordonka (to akurat bawełna - Crochetta), zostało niespełna 50...
I mimo, że strasznie szybko kończą się nici, to efekty coraz bardziej mi się podobają...

Póki co...

Szydełkowy prezencik poleciał do Moniś-ki, z okazji urodzin.



Woreczek szydełkowy z lawendową saszetką plus małe drobnostki...


A więc, poza szydełkowaniem, było jeszcze i szycie i klejenie.
I będzie tego wkrótce więcej...

poniedziałek, 17 października 2011

Opaski szydełkowe...

Spróbowałam kilku kolejnych, spontanicznych splotów na dwóch rodzajach włóczek z WOŚP.

Pierwsza opaska z czarno-białego melanżu.
Nić jest cieniutka, delikatna, dlatego opaskę zrobiłam z podwójnej...

Druga opaska - biała. Na foto przypomina nieco ecru, ale to wina pogody za oknem.



Biała sprawia wrażenie nieco lżejszej. Wzorek jest lepiej widoczny.
Z bliska wygląda mniej więcej tak...



Melanżowa, mimo, że z podwójnej nitki, robiła się dość szybko i przyjemnie. Albo tak mi się wydaje, że szybko, dlatego, że już jest gotowa. ;)

Lubię wszelkie melanże, szczególnie ich efekt końcowy w postaci splecionych kolorów i włókien, sprawiających wrażenie idealnie dopasowanych do siebie...  



Mile zaskoczyła mnie włóczka melanżowa, której podwójna nitka nie sprawiła mi trudności, jak z góry zakładałam. W sumie i dobrze, bo nauczyła mnie, że nie powinnam zwracać uwagi na wątpliwości odnośnie tego, czego nie potrafię, bo w trakcie i tak wychodzi co jest słuszne, a co nie. Dlatego dojrzalsza o doświadczenia, przeszłam oczywiście dalej - do oceny samego efektu końcowego.
Po przyjrzeniu się obu opaskom, ich elastyczności i możliwościom, stwierdziłam, że miękkość, w przypadku opasek, to podstawa...

Wkrótce kolejne szydełkowe rękodzieła. Póki co uprane czekają na swoją kolej...

niedziela, 9 października 2011

Wróżkowa włóczka i turkusowe mitenki...

Zrobiło się zimno. Okrutnie zimno, bo za bardzo daje się je odczuć... Na szczęście jest szydełko i włóczka! A to oznacza, że będzie cieplej niż dotychczas...

Jedna z włóczek, którą dostałam - to włóczka YARNFAIR. Dla własnych potrzeb nazwałam ją sobie wróżkową włóczką. ;)
Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z takim klimatem jaki przyniosła. Przez kilkanaście pierwszych rzędów mitenek, myślałam, że coś w pobliżu pachnie. Po kilku następnych zdecydowałam się powąchać jednak motek. Nie myliłam się - ten zapach wydobywał się z kłębka włóczki...
To dość oryginalny zapach. Trudno go jednoznacznie określić, ale wygląda na to, że jest taka fabrycznie, bo od razu powąchałam resztę motków i każdy miał inny zapach. A ten - nawet w środku, w kłębku, pachnie, bo oczywiście wsadziłam do środka nos, by to sprawdzić. ;))

Dzięki tej włóczce spełniłam jedno z moich szydełkowych pragnień - mitenki.
Zrobiłam je wzorem imitującym wzór ściągacza. Szydełkowe jednak nie są tak mięciutkie jak na drutach, ale z efektu jestem zadowolona, bo są nieco grubsze. I wrrreszcie... BĘDZIE CIEPLEJ! :))



Kolor włóczki to mocny turkus.
Akryl 100%. Włosek dość widoczny, ale ciepły.
Nie pamiętam ile włóczki zjadły mitenki, ale przypuszczam, że ok. 200 m. Kłębek jest duży (3 nitki), więc prawdopodobnie to większa połowa motka. 


Nawet jedno foto udało mi się zrobić w świetle dziennym...


Pozostaje więc ocieplić resztę kończyn. ;))

piątek, 7 października 2011

Szydełkomania praktyczna...

Prawdopodobnie nie ma uczelni z takim kierunkiem, a nawet jeśli... Praktycznie sama ją sobie wolałam stworzyć...
I kolejny miesiąc zaczęłam od szydełkowania praktycznego.
Przez wiele lat ten kierunek był dla mnie kierunkiem bardziej mentalnym, dlatego teraz, gdy już mogę powiedzieć, że do szydełka dojrzałam... Działam! ;))

Początkowo testowałam WOŚP`owe włóczki. Aukcja z resztkami pozwoliła nie marnować od razu tych lepszych kłębuszków i zacząć racjonalnie. To nauczyło mnie też dużej pokory w przerabianiu nowych wzorków, poznawania składu (chociażby odróżniania warunków jakie narzucają konkretne włóczki) czy przeznaczenia włóczek...

Zaczynałam głównie od akryli, poprzez mieszanki wełniano-akrylowe, wełniane, bawełniane i w mieszankach ściśle nie określonych...
Każda włóczka, którą przerobiłam, każdy wzorek, który poznałam (głównie przypadkiem, bo przez własną ciekawość z tego co wyszło), czegoś mnie nauczyły...

Staram się testować wszystkie włóczki, które wpadną mi w ręce.
Czasem są to małe kłębuszki, które jeszcze nie mają swojego przeznaczenia, ale samotne z pewnością nie pozostaną! :)
Te najmniejsze resztki uczą mnie najwięcej. Chociaż wkrótce postaram się wypłynąć na jeszcze szersze wody.

Póki co błękitne i białe kwadraciki prezentują się tak o - lekko niezgrabnie, ze względu na to w jakiej są formie... ;)

Niebieskie już mają schowane ogonki. Na białe wkrótce przyjdzie pora...

W międzyczasie zostałam obdarowana, przez mamę, kilkoma wieelkimi kłębkami akrylu i kordonkami, więc wkrótce pokażę coś więcej...


Dziękuję, że zaglądacie.
Trendów nie śledzę, bo i po co, choć mam sporo zaległości blogowych, które chciałabym nadrobić. Wkrótce postaram się wszystko uzupełnić...