Witajcie, kochani! Nie było mnie tutaj wieki! Ale bardzo dużo działo się ostatnio w moim życiu, między innymi studia, rozpoczęcie nowej pracy w kilku miejscach na raz, słowem - wzięłam na siebie za dużo i w efekcie nie miałam czasu na rzeczy, które mnie relaksują. Przychodzę dzisiaj do Was przede wszystkim z życzeniami Wesołych Świąt! Żeby były one spokojne i radosne, żebyście wszyscy spędzili czas z najbliższymi Wam osobami, to przecież wcale niekoniecznie musi być rodzina, prawda? Prezenty nie są najważniejsze, ale ich także Wam życzę i sama z jednym przychodzę! Moje lalkowe grono się rozrosło, przybyły mi dwie nowe lalki, a jedna stara zmieniła swoją buzię! Wszelkie aktualizacje kiedyś Wam przedstawię, ale nie chcę obiecywać kiedy, bo jestem niemal pewna, że nie dotrzymałabym tej obietnicy. W te Święta chciałabym Wam zaprezentować opowiadanie, które jest takim świątecznym dodatkiem do tworzącej się nadal książki. Główni bohaterowie są całkowicie wytworem mojej wyobraźni i... Mają związek z moimi dwoma nowymi współlokatorami! Nie przejmujcie się, jeżeli coś będzie dla Was nie jasne, ponieważ część kwestii wyjaśnia się w głównej fabule, która cały czas jest w etapie tworzenia. Jeżeli będziecie zainteresowani, to z chęcią opublikuję tutaj jej rozdziały. Jeszcze raz życzę Wam Wesołych Świąt i zapraszam do lektury, koniecznie dajcie znać w komentarzach, co sądzicie!
***
Zima na dobre zagościła w Rivenhall.
Śnieg przykrył grubą warstwą dach Devrilmanor, otaczający je ogród i sięgał
dalej, aż po horyzont. Mróz silnie dawał o sobie znać, częściej dokładano drwa
do kominków, które zapewniały ciepło we dworze, konie dostawały wzmocnione
porcje jedzenia i stały w boksach okryte derami, a na mniejsze czworonogi
czekały w kuchni miski grzanego mleka. Można by sądzić, że w taką pogodę
rozleniwienie zagości w zakamarkach domostwa, nic jednak bardziej mylnego.
Domownicy i służba uwijali się, jak mrówki. Trwały przygotowania do Świąt
Bożego Narodzenia, a co za tym szło – gruntowne porządki. Gospodynie trzepały
dywany i ciężkie zasłony, szorowały parkiety, posadzki i okna, a Elliah wraz z
zastępem młodszych lokajów polerowali kinkiety, ramy obrazów i klamki. Wszystko
miało być na błysk na wigilijnym bankiecie, który wydawał ich pan już
następnego dnia. Tego roku Jasper wyjątkowo postanowił przesunąć przyjęcie na
dzień przed dwudziestym czwartym grudnia, zależało mu by właściwe święta w tym
roku spędzić w ścisłym gronie, z Allanem u boku i sprawić by były dla niego
niezapomniane. Bankiet odbyć się musiał chociażby ze względu na podtrzymanie
kontaktów handlowych i tych o których głośno nigdy nie mówił i z których nie
był dumny, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku przyświecał mu szczytny cel. Maczał
palce w brudnych interesach i, mimo że tak naprawdę robił to z dobrych pobudek,
to nikt by tego nie uwzględnił, gdyby popełnił najmniejszy błąd i po prostu wpadł.
Regularnie obracał się w szemranym towarzystwie, tylko po to, by odzyskać
skradzione artefakty, dzieła sztuki i następnie przekazać je komuś, kto zwróci
je do muzeów. Tego też by nikt nie uwzględnił, bo koniec końców nigdzie ta pozytywna
działalność nie zostawała udokumentowana, a jego wizyty na czarnym rynku były
faktem, który wielu by chętnie potwierdziło, byle tylko chronić własną skórę.
Jasper westchnął ciężko i odsunął
się od biurka. Koniec pracy na dziś, jemu także należał się odpoczynek i tego
dnia mógł sobie nań pozwolić. Z zamyśloną miną podszedł do wielkiego okna, by
móc objąć wzrokiem dziedziniec jego dworu. Kostkę pokrywał śnieg, fontanna już
od miesięcy nieczynna także skryła się pod białym puchem. Młodsi lokaje
odśnieżali wjazd do posiadłości, ale tym, co zwróciło uwagę mężczyzny była
drobna, wysoka postać kierująca się w stronę ogrodu, za którą wiernie podążał
niecodzienny, czworonożny pupil. Długie blond włosy powiewały na wietrze. Nie przykryte
niczym rzuciły się Jasperowi w oczy, na co uśmiechnął się przebiegle. Szybkim
krokiem opuścił gabinet i skierował się w stronę hallu, przywołując do siebie
przy okazji Elliaha.
- W czym mogę pomóc, proszę pana?
– spytał, łapiąc między słowami głębokie hausty powietrza. Nie łatwo było
pokonać w tak krótkim czasie drogę z drugiego końca domu, gdzie próbował zapanować
nad rozochoconymi młodszymi lokajami, którzy zamiast skupić się na pracy,
postanowili ścigać się po wypastowanym korytarzu na ścierach, mających
początkowo służyć do polerowania klamek. Nie miał siły po raz kolejny tłumaczyć
im, po co to wszystko.
- Mógłbyś proszę przynieść mi mój
płaszcz?
- Naturalnie! Wybiera się pan do
miasta? – spytał zaciekawiony Elliah, oddalając się na chwilę od swojego pana
by po chwili wrócić z odzieniem. Pomagając Jasperowi się ubrać nasłuchiwał
uważnie, czy jego podopieczni nie roznoszą pierwszego piętra w drobny mak.
- Nie, póki co tylko do ogrodu.
Wydaje mi się, że widziałem przez okno Allana – odparł, poprawiając klapy
płaszcza. Wciągnął rękawiczki na dłonie i razem z lokajem skierował się do
wyjścia.
- Ach, bardzo możliwe! Annabell i
panna Collins wspominały, że panicz Vedis nie mógł dziś usiedzieć w miejscu –
pokręcił głową z dobrodusznym uśmiechem, który jednak zrzedł mu szybko, gdy
usłyszał głośny huk, brzmiący jak ciało nastolatka wpadające w ciężką zbroję.
Rumor, który po tym nastąpił brzmiał zaś, jak części zbroi rozsypujące się po
świeżo wypastowanym parkiecie. Elliah uwielbiał swojego panicza, ale niektóre
jego pomysły, będące owocami jego wielkiego serca przyprawiały go
prawdopodobnie o kolejne siwe włosy.
- Co to było? – Jasper przystanął
gwałtownie przy samych drzwiach.
- To ci chłopcy, których kazał
zatrudnić panicz Vedis, proszę pana – jęknął Elliah, miętosząc w dłoniach szarą
ściereczkę. – Przyuczamy ich na lokajów, ale są bardzo nieokrzesani i jeszcze
wiele muszą się nauczyć. Pochodzą z biednych rodzin i nigdy nie byli uczeni
dobrych manier, ale doprawdy… Dziewczynki, które przydzielono do pomocy w
kuchni i na pokojach są znacznie bardziej opanowane.
- Rozumiem – mruknął Jasper, trąc
z zamyśleniem brodę. – Cóż, nigdy nie było tu tak gwarno, to muszę przyznać –
uśmiechnął się, próbując ukryć niepokój, gdy do ich uszu doszedł kolejny
niepokojący hałas.
- Lepiej będzie, jak do nich
pójdziesz, Elliahu. Dalej sam sobie poradzę – rzekł, widząc przerażenie na
twarzy jego lokaja. Bawiła go poniekąd ta sytuacja, ponieważ ostatni raz, kiedy
przyszło mu dbać o wychowanie kogokolwiek, mężczyzna był o piętnaście lat
młodszy i to Jasper był tym, którym się zajmował. A Jasper nie był aż tak
rozbrykanym dzieckiem. Też sprawiał problemy, ale nie prowadziły one do strat
materialnych. Nie mniej jednak, prawdopodobnie dziedzic Devrilów przyprawił
biednego Elliaha o większość siwych włosów, które teraz w dużej mierze
pokrywały jego głowę.
- Dziękuję panu – złożył głęboki
ukłon i pośpiesznie się oddalił, podczas gdy Jasper przekroczył próg by znaleźć
się na łasce mrozu. Zaczerpnął głęboki haust powietrza, by po chwili wypuścić
je z płuc w postaci kłębów pary. Spojrzał na chwilę w górę, by ujrzeć jasne i
przejrzyste niebo. Pogoda dopisywała i była idealna by spędzić trochę czasu
poza domem. Nie tracąc chwili skierował się ku ogrodom, gdzie spodziewał się
znaleźć Allana. Przekraczając łuk, który na wiosnę pokrywał się kwiatami,
skręcił w stronę altany, gdzie w pierwszych dniach pobytu w Devrilmanor Allan
spędzał najwięcej czasu. Po zrobieni kilku kroków zza cyprysu wyłoniła się
sylwetka chłopaka. Stał zwrócony do niego plecami, więc nie był świadomy jego
obecności. Jasper przystanął by przyjrzeć się poczynaniom chłopaka.
Allan pochylił się by podnieść
patyk przyniesiony przez Gaję. Wziął zamach, ale nie wypuścił go z dłoni,
czekając na reakcję wilczycy. Ta nie dała się nabrać, zamiast tego usiadła w
tym samym miejscu, w którym stała i wlepiła spojrzenie jednego bursztynowego i
jednego niebieskiego oka w swojego opiekuna. Zastrzygła uszami, czyli doskonale
zdawała sobie sprawę z obecności intruza, jednak póki co nic nie dawała po
sobie poznać.
- Jesteś stanowcza za sprytna –
zaśmiał się Allan opuszczając rękę. Gaja w jednej chwili poderwała się z
miejsca i skoczyła w jego stronę by po chwili dzierżyć w zębach swoją zdobycz.
– Hej! Tak się nie robi, czy ty wiesz na czym polega gra w aport? – wilczyca w
odpowiedzi jedynie zamachała ogonem wesoło i odskoczyła do tyłu, po czym
zerwała się do biegu, poszczekując. Dawała tym samym do zrozumienia chłopakowi,
że chce by ten ruszył za nią. Jasper przyglądał się tej scenie z delikatnym
uśmiechem na twarzy i szczerą radością w sercu. Pojawienie się Gai w ich życiu
miało znaczący wpływ na ich relacje, poza tym był wdzięczny zwierzęciu za to,
że dotrzymywało towarzystwa Allanowi, kiedy on pracował.
- Gaja! Wracaj, przecież ja nie
biegam tak szybko! – Allan śmiał się w głos, próbując dogonić swoją towarzyszkę,
jednak na darmo, bo ilekroć wydawało mu się, że jest już blisko, ta dawała
długiego susa i mu się wymykała. – To miał być aport! Aport, a nie berek, ty niepoprawne
stworzenie! – blondyn przystanął by złapać oddech i wsparł się dłońmi o kolana.
Oddychał ciężko, jednak dzięki temu, że zatrzymał się bokiem do Devrila, ten
mógł widzieć, jak roziskrzone jest jego spojrzenie.
- Myślałem, że już się nauczyłeś,
kto faktycznie ustala zasady. Gaja jest głową tej watahy – westchnął Jasper z
udawaną rezygnacją, ujawniając swoją obecność. Allan poderwał się gwałtownie,
odwracając się w jego stronę ze zdziwieniem w oczach. Gaja wypuściła patyk i
zaszczekała wesoło, podchodząc do Devrila. Trąciła pyskiem jego dłoń, domagając
się pieszczot, więc pogładził ją po głowie i ruszył w kierunku młodszego z
wilczycą trzymającą się jego prawej strony.
- Co tutaj robisz? Nie miałeś
pracować? – Allan naciągnął mocniej rękawy na dłonie, chcąc zakryć brak
rękawiczek.
- Nie wysilaj się, przecież widzę,
że ich nie masz – uniósł kącik ust, przystając tuż przed chłopakiem. Sięgnął
rękoma do jego głowy, na co Allan wstrzymał oddech, wpatrując się z
niepewnością w twarz Jaspera. Był za blisko, by mogło to przejść bez echa dla
pracy serca arystokraty. Jasper jednak tylko złapał poły jego kaptura i
naciągnął mu go prawie na całe czoło. – Tak samo, jak to że znowu wyszedłeś z
odkrytą głową. Chyba bardzo chcesz być chory – parsknął Jasper.
- Gaja chciała wyjść, a ja nie
chciałem przeszkadzać Elliahowi, więc wziąłem to, co miałem w pokoju –
wyjaśnił, przygryzając wargę, sprawiając że starszy zawiesił na niej wzrok.
- Elliah jest po to, żeby mu
przeszkadzać – mruknął wracając spojrzeniem do oczu chłopaka. Uśmiechnął się
kącikiem ust, kiedy zobaczył lekko zaróżowione policzki Allana, wiedział
doskonale, że nie jest to wina mrozu.
- Elliah zajmuje się młodszymi
lokajami – odrzekł z zacięciem. – Czuję się winny, że dołożyłem mu tym
obowiązków, ponieważ to był mój pomysł z tym przyuczaniem do fachów młodzieży
Rivenhall – westchnął.
- Twój pomysł, który wszyscy
zaaprobowali.
- Wszyscy, oprócz ciebie.
- Tylko na początku, bo go nie
rozumiałem. Teraz jestem z ciebie dumny – z każdą wymianą zdania zbliżali się
do siebie tak, że po chwili między ich klatkami piersiowymi niemal nie było
przestrzeni.
- Poza tym – Allan uśmiechnął się
cwanie, próbując ukryć, że słowa mężczyzny nie zrobiły na nim najmniejszego
wrażenia; powtórzył wcześniejszy ruch Jaspera i wyciągnął ramiona za jego kark,
co było trudniejsze w jego przypadku, ponieważ Jasper przerastał go o głowę. –
Nie powinieneś mi wypominać czegoś, czego sam dajesz przykład. – Kaptur
płaszcza arystokraty przykrył po chwili czarne kosmyki.
- Ja nie choruję – uśmiechnął się
przytrzymując dłonie chłopaka. Zamknął je w ciasnym uścisku. Pocierając
przyciągnął je do ust chuchnął, chcąc je rozgrzać. – Ale gdybym zachorował, to
jestem przekonany, że dobrze byś się mną zaopiekował.
- Una by się tobą perfekcyjnie
zaopiekowała. Mnie byś zaraził – przybrał chytry wyraz twarzy. Byli na tyle
blisko siebie, by czuć nawzajem swoje oddechy. Atmosfera zdawał się zgęstnieć,
pomimo ujemnej temperatury. Allan miał za dużą świadomość bliskości Jaspera,
jego pewność siebie przeplatała się z zawstydzeniem i zakłopotaniem, ale nie
chciał spuszczać wzorku z jego ciemnych oczu. Odnajdywał w nich bezpieczeństwo
i zapewnienie ochrony. Kochał to spojrzenie, które było zarezerwowane chyba
tylko dla niego. Kiedy jednak chwila intymności przedłużała się, Gaja
postanowiła interweniować i skoczyła na tylne łapy by wepchnąć się między
mężczyzn. Kontakt wzrokowy został przerwany, a na usta wkradły się delikatne
uśmiechy przy czym twarz Allana przypominała teraz dorodnego pomidora.
- To wtedy kurowalibyśmy się obaj
– westchnął, drapiąc za uchem Gaję. – Zarządziłbym kwarantannę, więc
musielibyśmy być odizolowani w jednym pomieszczeniu.
- Lepiej zatrzymaj tę karuzelę
dobrych pomysłów – Allan zrobił krok w tył z rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
- Kiedy ja mam jeszcze jeden
fantastyczny pomysł – jęknął Jasper, udając zawód. Bawiła go ta sytuacja.
Przebywanie w towarzystwie tego chłopaka zawsze poprawiało mu humor, odprężało
go, pozwalało zapomnieć o pracy, obowiązkach, a w zamian skupić się na
przyjemnościach.
- Powinienem się bać? – zaśmiał
się Allan, a Jasper mógłby przysiąc, że chętnie słuchałby tego dźwięku do końca
życia. Blondyn ukucnął przy Gai by móc zatopić zmarznięte ręce w jej kryzie.
Tylko jemu pozwalała na takie spoufalanie się, a w odpowiedzi na ten gest
chowała nos w zagłębieniu jego szyi. Jasper próbował wyrzucić z głowy myśl, że
wolałby być teraz na jej miejscu. – Jasper? – blondyn zauważył zamyślenie
mężczyzny oraz to, że z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywał się w wilczycę.
- Skądże znowu – odpowiedział,
wyrywając się z transu. – Śmiem przypuszczać, że nawet ci się spodoba.
- Kontynuuj zatem.
- Pojedziemy do miasta – orzekł i
wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać, z czego blondyn chętnie skorzystał.
- Jasper…
- Nie Jasper, nie Jasper. Daj
mi dokończyć – westchnął, czując lekkie zniecierpliwienie. Rozumiał, że chłopak
nadal miał obawy przed wychodzeniem do ludzi, ale pragnął by był szczęśliwy, by
żył pełnią życia, żeby przestał się izolować od świata. – Pojedziemy po choinkę
– oświadczył i z satysfakcją obserwował zmianę na twarzy Allana.
- Mówisz poważnie? -
niedowierzanie w głosie Allana było prawie namacalne. – I ubierzemy ją?
- Cóż… Chciałem to zostawić
służbie… - zaczął Jasper niechętnie, ale tylko i wyłącznie po to, by się z nim
podroczyć.
- Nie ma mowy, nawet tak nie mów!
Poza tym możemy ubierać ją wszyscy razem, jak… - Allan urwał w połowie zdania,
czując że się zapędził. Nie chciał kończyć tego zdania bo wiedział, że będzie
nieprawdziwe, a tym bardziej nie chciał wprawiać Jaspera w zakłopotanie, bo to
na nim spocząłby obowiązek sprowadzenia go na ziemię. Spuścił głowę i wbił
wzrok w buty. Z dołu spoglądała na niego Gaja, wyczuwając zmianę w jego
nastroju.
- Jak rodzina – dokończył Jasper,
uśmiechają się do niego ciepło. Złapał dwoma palcami go pod brodą by unieść
jego głowę i móc spojrzeć mu w oczy. – Oczywiście, że ubierzemy ją razem. – po
tych słowach przyciągnął go do swojego torsu i oplótł ramionami. Ciepło
drugiego ciała przy jego ciele, nawet mimo niskiej temperatury i grubych ubrań
sprawiło, że nie miał ochoty wypuszczać Allana z uścisku.
- Dawno nie ubierałem choinki –
wyszeptał Allan w jego pierś. – Ojciec nie obchodził Świąt. Organizował
bankiety, ale tylko w sprawach biznesowych, a mnie kazał nie wychodzić z
pokoju, aż do końca.
- Allan… - było mu głupio, że
następny dzień będzie wyglądał dla niego dokładnie tak samo, jak Święta w
posiadłości Vedis. Ale tylko ten jeden jedyny, tylko dwudziesty trzeci grudnia.
- Czasami nie kończyli przez trzy
dni – zakończył, odsuwając się od Devrila, z którego twarzy bił chłód i
zaciętość.
- Już nigdy więcej – powiedział cicho, tym
samym składając mu kolejną obietnicę.
***
Do miasta udali się niedługo
potem, kiedy Elliah ogłosił młodszym lokajom fajrant i sam mógł odsapnąć.
Poinformowali go jedynie, że wrócą na późny obiad, żeby panna Collins nie
denerwowała się, że jedzenie stygnie na stole. Elliah zbladł na myśl, że czeka
go jeszcze konfrontacja z tą napastliwą kobietą, jednak nie oponował, tylko
życzył swojemu państwu miłego popołudnia. Nie powiedzieli mu jedynie o celu
podróży. Allan koniecznie chciał sprawić najbliższym niespodziankę
W czasie podróży powozem
dyskutowali przyciszonymi głosami o zbliżających się dniach, o bankiecie, o
samym Bożym Narodzeniu i późniejszych obchodach z okazji nadejścia Nowego Roku.
Allan pierwszy raz od bardzo wielu lat odczuwał ekscytację z powodu tego
okresu. Trudne do opisania ciepło rozlewało się od jego serca po całym ciele na
samą myśl o tym, że obdaruje prezentami najbliższych. Planował bowiem kupić
drobne upominki Elliahowi, Unie, Annabelle i Olenowi za pieniądze, które
trafiły razem z nim samym do rąk Jaspera, a które mężczyzna naturalnie mu
zwrócił. Z początku blondyn nie mógł pogodzić się z faktem, że jego opiekun, a
teraz także najważniejszy w życiu przyjaciel wziął pieniądze od jego ojca.
Dowiedziawszy się o tym poczuł się, jak przedmiot, jak rzecz, którą można kupić.
Bolało to o tyle mocniej, że już wówczas w jego sercu lęgły się w stosunku do
mężczyzny uczucia zgoła mocniejsze od czysto przyjacielskich.
Nie mógł także zapomnieć o
prezencie dla Jaspera. Musiało to być coś wyjątkowego i niestety nie mogło go
być przy nim, więc prawdopodobnie poprosi kogoś po powrocie by udał się do
miasta po to, co dla niego wybierze. Allan odetchnął głęboko. On działał na
niego, jak najlepsza siła napędowa.
- Allan? – ciepły głos mężczyzny
wyrwał go z transu. – Słuchasz mnie?
- Słucham? – Allan zamrugał
gwałtownie.
- Właśnie widzę – zaśmiał się
Jasper, wyciągając ramię, by zaraz umieścić je za plecami chłopaka i
przyciągnąć go do swojego boku. Serce Allana momentalnie zgubiło swój rytm,
jednak pokonując znów swoją nieśmiałość oparł się wygodnie o silne i twarde
ciało człowieka, dającego mu dom, ochronę, rodzinę i poczucie bezpieczeństwa. –
Dokąd odleciałeś, hm?
- Myślałem – zaczął ostrożnie,
chcąc starannie dobrać słowa. – Myślałem o tym, że jestem szczęśliwy. Cieszą
mnie te Święta. Myślałem o tym, że chcę kupić prezenty dla Elliaha, panny
Collins, Annabelle i Olena, i że ta myśl też napawa mnie czymś, czego w ogóle
nie mogę opisać. Myślałem o naszej choince i o tym, że będziemy ubierać ją
razem, co sprawia że nie mogę w żaden sposób wyrazić tego, co czuję i… - urwał,
bo zdał sobie sprawę, że naprawdę nie istniały na świecie słowa, mogące oddać
chociaż setną część tego, co kryło się w jego sercu i co sprawiało, że po
prostu chciało mu się żyć.
- Powinienem się obrazić, za to,
że nie powiedziałeś, że mnie też chcesz kupić prezent – zaczął w odpowiedzi
Jasper, przybierając obrażony ton, ale wcale nie mówił tego poważnie. Allan był
dla niego najlepszym prezentem na każde kolejne okazje do końca jego życia.
Zaciągnął u losu dług, którego prawdopodobnie nigdy nie uda mu się spłacić. –
Ale chyba jeszcze nigdy za jednym razem nie usłyszałem od ciebie tylu słów i to
jest wystarczający prezent – roześmiał się na widok konsternacji chłopaka.
- Oni są dla mnie ważni, ale nie
mogłem wymienić cię razem z nimi, kiedy jesteś dla mnie znacznie ważniejszy –
odrzekł cicho blondyn, a Jasper odniósł wrażenie, że jego słowa odebrały mu
umiejętność oddychania. Na pewno się nie przesłyszał. Musiał. – Chcę ci dać coś
wyjątkowego.
- Po prostu bądź – wyszeptał po
dłuższej chwili, łapiąc wzrok arystokraty i przechylając głowę w jego stronę.
Widział w jego oczach swoje serce i zapragnął go pocałować. Pragnął tak mocno,
jak jeszcze nigdy niczego w życiu, a widok lekko rozchylonych wąskich warg i
zarumienionych policzków odcinających się na tle porcelanowej cery doprowadzały
go do obłędu i najpewniej wcieliłby to marzenie w życie, gdyby powóz nie
zatrzymał się gwałtownie, a wyjątkowość tej chwili nie rozpłynęłaby się,
rozproszona słowami woźnicy.
- Panie Devril, paniczu Vedis,
jesteśmy na miejscu – oznajmił starszy mężczyzna po zejściu z kozła i otwarciu
drzwi powozu swojemu państwu. Allan szybko odsunął się od Jaspera, wydawało mu
się, że nierówne i nienaturalnie głośne bicie jego serca słychać w promieniu
wielu kilometrów, i że na pewno każdy wie jakie uczucie się w nim tliły. W
jednej chwili zapragnął znaleźć się w zaciszu swojej komnaty. Nawet jeśli jednak
był gotów zrealizować ten plan, to przeszkodziła mu w tym duża ciepła dłoń zaciskająca się na jego
palcach.
- Nie ma mowy, nie wracasz –
Jasper zdawał się czytać mu w myślach. – No już, wysiadamy i idziemy
rozprostować nogi. Choinka sama się nie wybierze!
- Idę, idę. Spokojnie, przecież
nie ucieknę – westchnął Allan. Sprawnie wysiedli z powozu, podziękowali woźnicy
i zachowując minimalną przerwę między sobą ruszyli ku łukowi z olbrzymim
szyldem głoszącym, że oto trafili na największy świąteczny targ choinek w
Rivenhall.
- Oczywiście, że nie. Przecież
musisz wybrać choinkę idealną – uśmiechnął się do niego Jasper i umieścił rękę
w dole jego pleców, by móc go poprowadzić między rzędami iglaków i przy okazji
nie zgubić w tłumie ludzi.
***
- Nie, Jasper – westchnął z
rezygnacją Allan. – Ta jest za mała i jakaś taka licha.
- Obejrzeliśmy już prawie
wszystkie choinki, kochany – jęknął Devril, nie bacząc zupełnie na słowo, które
mu się wyrwało, ale blondyn o dziwo w ogóle go nie zarejestrował. Był zbyt
zajęty skanowaniem wzrokiem otaczających go drzewek, mimo że każde z nich
obejrzał z każdej możliwej strony, przynajmniej trzy razy.
- Ale ta choinka musi być
wyjątkowa, Jasper. Będziemy ubierać ją wszyscy, więc nie może być za mała –
mruknął pod nosem Allan, spuszczając wzrok. Widząc co się dzieje i że dobry
humor jego słońca spada, szybko zagarnął go w swoje ramiona i krótko uścisnął.
- Nie przejmuj się, została
ostatnia część rynku do przejrzenia. Jestem pewien, że tam czeka nasza choinka.
Chodźmy – wyciągnął rękę w stronę Allana. Blondyn niepewnie podał mu dłoń, a po
chwili poczuł, jak zostaje pociągnięty w dalszą drogę. Przygryzając wargę
przeplótł ich palce ze sobą, a przyjemne ciepło zalało całe jego ciało.
Nie uszli jednak daleko, kiedy
usłyszeli nawoływanie za plecami.
- Przepraszam! Niech państwo
chwileczkę zaczekają! – Jasper zatrzymał się i odwrócił w stronę, z której dochodził
głos. Ujrzał niewielkiego, drobniutkiego człowieczka, który wyglądał jakby w
każdej chwili mógł się zgubić między drzewkami.
- W czym możemy pomóc? – spytał
uprzejmie Devril.
- Pan wybaczy śmiałość, ale
wydaje mi się, że to ja mogę pańs… - urwał skupiając wzrok na Allanie. – Sądzę,
że mogę panom pomóc. Przypadkiem usłyszałem o czym panowie rozmawiali i
prawdopodobnie mam choinkę, która panów zainteresuje – ukłonił się w pas,
próbując zakryć zawstydzenie. Jak mógł pomylić z kobietą człowieka, o którym
ostatnio jest tak głośno? Allan jednak zdawał się w ogóle nie zwracać na to
uwagi, usłyszawszy że być może ich poszukiwania właśnie się zakończyły.
- Proszę prowadzić – uśmiech
rozświetlił jego twarzy, kiedy to on tym
razem ciągnął Jaspera za sobą. Jasper natomiast się zastanawiał, jak taki
drobny mężczyzna, tak malutki, nie sięgający nawet połowy wysokości większości
jego asortymentu, może zajmować się handlem choinkami. Nie wyobrażał go sobie
dźwigającego drzewka. Minęli rzędy, które oglądali już wielokroć by po chwili
wejść w alejkę, która zupełnie umknęła ich uwadze.
- Tej jednej choinki nikt szczególnie
nie zauważa, a jest naprawdę piękna. Być może czekała właśnie na panów –
uśmiechnął się po kilku minutach marszu zatrzymując się przed wspomnianych
iglakiem. Allanowi zaparło dech w piersiach. Jej właśnie szukał! Ten zapach
czuł już w połowie drogi do miejsca, w którym stała. Miała piękny, głęboki
szafirowy kolor, a nie klasyczny, żywy zielony. Była dokładnie szafirowa, wąska
u czubka, rozkloszowana u dołu i niewyobrażalnie gęsta. Jasperowi wystarczył
jeden rzut oka na minę Allana by wiedzieć, że właśnie zakończyli swoje
poszukiwania.
- Weźmiemy ją, przyślę po nią
jeszcze dziś powóz – dopełnili formalności, Jasper podpisał odpowiednie kwity,
zostawił kwotę z pewnością przekraczającą równowartość drzewka, by za chwilę
odebrać karteczkę, z którą miał pojawić się wysłannik z Devrilmanor. Mieli się
już żegnać i opuszczać choinkowy rynek, gdy zatrzymały ich jeszcze słowa
mężczyzny.
- Zanim panowie pójdą… - jego
głos był cichszy. Zwrócił się bezpośrednio do Allana. – Chciałbym panu gorąco
podziękować.
- Przepraszam, ale chyba nie
rozumiem? – zmieszał się blondyn, nadal miał problem z bezpośrednim kontaktem z
obcymi, a teraz kiedy jego myśli przestały uciekać w konkretnym celu, znów
poczuł, jak pewność siebie go opuszcza. Ścisnął mocniej dłoń Jasper, nie
puszczając jej nawet na chwilę. Handlarz uśmiechnął się ciepło.
- Za inicjatywę przyuczania młodzieży
do zawodów. Moja córka pomaga w państwa dworze, w kuchni i to jest naprawdę ogromna
szansa dla niej. Choinki to dochód sezonowy, więc to ile uda mi się sprzedać
wpływa na nasz byt w ciągu roku, a dzięki niej będzie nam teraz lepiej. Dlatego
chciałbym panu bardzo podziękować. Życzę Wesołych Świąt, mam nadzieję że
choinka będzie się pięknie prezentować – pożegnali się, pozwalając wrócić
mężczyźnie do swoich obowiązków, a sami ruszyli w stronę jarmarku, z którego
dochodził gwar i niesamowite zapachy z drewnianych budek. Allan był
onieśmielony, ale jednocześnie szczęśliwy, że jednak jego pomysł nie okazał się
sprawiać samych problemów. Że przynosi zamierzone skutki.
Milczeli dopóki nie weszli w głąb
tłumu, gdzie stali się nieco bardziej niezauważalni. Ludzie i tak ich
rozpoznawali, ponieważ od niedawna nie było mieszkańca, który nie znałby
młodego panicza Vedis, mieszkającego w rodowym dworze Devrilów. W końcu jego postępowanie
względem zwykłych mieszczan, a także skandal jaki otoczył działania jego ojca sprawił,
że niezmiennie od miesiąca było o nim głośno. Ale szły święta i jednak musieli
skupić się na sprawunkach i przygotowaniach, zatem szybko tracili nimi
zainteresowanie. W powietrzu unosiły się nieziemskie zapachy mandarynek, jabłek
w karmelu, pieczonego karpia i różnorakich słodkości, nawet Jasperowi napłynęła
ślina na myśl o tym, jak pyszne muszą być wszystkie te rzeczy.
- Jestem z ciebie niemożliwie
dumny – odezwał się w pewnym momencie Jasper, przyglądając się jemiołom
zawieszonym nad okienkiem każdej drewnianej budki i stelażach straganów.
- Chyba już dzisiaj to od ciebie
słyszałem – uśmiechnął się Allan, już nawet nie zwracając uwagi na ciepło
wpływające na jego policzki. One zawsze robiły się rumiane, kiedy Jasper był
w pobliżu.
- Nie szkodzi, prawdopodobnie
usłyszysz to jeszcze nie raz. Robisz niesamowite rzeczy, Allanie – a on nie
wiedział co odpowiedzieć, był zawstydzony, ale nic nie umiał poradzić na to, że
tak działały na niego wszystkie komplementy, których do tej pory nigdy pod
swoim adresem nie słyszał.
Poprawka. Nie słyszał ich od
bardzo dawna.
Zabrał swoją dłoń z ręki Jaspera
i obie schował w kieszeniach ciepłego płaszcza, próbując nieco odzyskać ze
swojej strefy komfortu.
- Ubierzemy ją jeszcze dzisiaj –
zadecydował Devril. – Elliah upora się z młodszymi lokajami, ktoś zniesie
ozdoby ze strychu, Olen skończy szykować część potraw na jutrzejszy bankiet,
panna Collins skończy koordynować przygotowania do najbliższych dni, więc nam
pomogą.
Allan chciał coś odpowiedzieć,
jednak jego uwagę przykuło coś zupełnie innego. Na chwilę zapomniał o Jasperze,
o uczuciach do niego, które jeszcze starał się ignorować i o tym, po co w ogóle
pojawili się tego dnia na targu. Między dwoma drewnianymi budkami dostrzegł
skuloną postać dziecka. Zatrzymał się z oczami utkwionymi w niedużej figurce,
klęczącej na śniegu, obejmującej się drobnymi ramionkami.
- Allan?
- Zaczekaj – zostawił Jaspera za
sobą i podszedł do dziecka, szybko orientując się, że jest to mała dziewczynka,
mogąca mieć nie więcej niż siedem lat. Była wyjątkowo drobna, jak na swój wiek
i drżała na całym ciele, nie mając czym okryć skostniałych rąk. Wpatrywała się
w ziemię, skupiając się na pocieraniu ramion, by móc dać sobie chociaż odrobinę
ciepła. Ukucnął przed dziewczynką, by móc się z nią zrównać i zwrócić na siebie
jej uwagę. Wlepiła w niego spojrzenie dużych orzechowych oczu, zaczerwienionych
od płaczu. Na chwilę zamarła, jednak nie odezwała się ani słowem.
- Co tutaj robisz sama? – spytał
miękko, opierając sobie ramiona na kolanach. Dziecko bacznie mu się
przyglądało, jakby zastanawiając się nad tym, czy mu odpowiedzieć.
- Z obcymi nie wolno rozmawiać –
odrzekła po chwili cichym głosem, na co Allan uśmiechnął się przyjaźnie.
- Jestem Allan, a to Jasper –
wskazał stojącego za jego plecami mężczyznę, który z zaciekawieniem przyglądał
się całej sytuacji. – A tobie jak na imię? – cisza przeciągała się o kolejne
minuty.
- Jestem Laura. – Jej zachowanie
sprawiało, że wyglądała, jakby każde słowo smakowała najpierw w swoich myślach,
ważyła je i testowała, jak będzie brzmiało, zanim faktycznie opuściło jej usta.
- Widzisz? Już się znamy – znów
się uśmiechnął, co Laura niepewnie odwzajemniła. – Powiesz mi teraz czemu
jesteś tutaj sama?
- Zgubiłam się – przyznała,
ponownie pocierając ręce. Allan widząc ten gest szybko ściągnął z siebie
szeroki szal, który następnie rozłożył, tworząc z niego dużą płachtę i zarzucił
go na jej barki. – To znaczy mamusia jest gdzieś tutaj, ale nie wiem gdzie dokładnie
poszła. Ja odeszłam tylko na chwilę, bo tutaj tak ładnie pachniało, a jak
chciałam wrócić to jej nigdzie nie mogłam znaleźć. I zgubiłam pelerynkę –
pociągnęła nosem i otuliła się szczelniej szalem, który na niej wyglądał, jak
koc. Allan dźwignął się z klęczek po czym wyciągnął rękę w jej stronę.
- W takim razie poszukajmy twojej
mamy. Skoro mówisz, że jest tutaj, to na pewno zaraz ją znajdziemy.
- Naprawdę? – jej oczy zaświeciły
żywo nadzieją. Przyjęła pomoc i po chwili całą trójką maszerowali miedzy
straganami. Laura nie puszczała ręki Allana, szli przodem, zostawiwszy Jaspera
z tyłu i żywo rozglądali się za kobietą, która miała być matką dziewczynki. Nie
minęło dużo czasu, a powietrze przeciął radosny krzyk Laury.
- Tam! Tam jest mama! – wskazała
palcem w stronę jednej z drewnianych budek, przy której stała starsza kopia
Laury i rozglądała się z niepokojem, ściskając w dłoniach płócienną pelerynkę z
kapturem.
- Idź do niej, poczekamy tutaj,
dopóki nie zobaczymy, że jesteście już razem – Allan przytulił krótko małą do
siebie i z rozczuleniem patrzył, jak z impetem wpada w ramiona rodzicielki.
Wiedząc, że jest bezpieczna ruszyli dalej.
- Naprawdę nie przestajesz mnie
zadziwiać – Jasper pokręcił głową, owijając mu wokół szyi własny szal.
- Jasper…
- Prędzej ty się przeziębisz, niż
ja. Nie marudź – powiedział pewnie. Dalszy spacer odbyli w przyjemnej ciszy,
wsłuchując się jedynie w gwar mieszczan, zostawiając za sobą ślady układające
się bardzo blisko siebie.
***
Choinka stanęła w salonie
wczesnym wieczorem i cierpliwie czekała na przystrojenie. Kartony z ozdobami, o
które Allan nigdy nie podejrzewałby zawsze poważnego i dostojnego Jaspera
Devrila zostały przyniesione ze strychu, kiedy każdy kto miał być zaangażowany
w dekorowanie drzewka uporał się ze swoją pracą, a więc kiedy dywany zostały
wytrzepane, parkiety umyte, klamki wypolerowane, a część potraw ugotowana.
Olen, Annabelle, panna Collins i
Elliah mimochodem ustawili się w rzędzie i z podziwem wpatrywali się w piękne
drzewo, którego już tak dawno nie mieli przyjemności gościć w progach
Devrilmanor. Pan nie obchodził Świąt od lat. Tegoroczne były miłą odmianą.
- Moi drodzy, od patrzenia drzewko
samo się nie przystroi – przypomniał Jasper, z rozbawieniem obserwując ich
reakcję. Allan stał obok, przestępując z nogi na nogę. Chciał zacząć, jak
najszybciej. Gaja, jako jedyna zachowywała niewzruszenie, wygrzewając się przy
kominku i spod wpół przymkniętych powiek obserwowała towarzystwo. Przeszkadzał
jej nieco tłok, ale ponieważ był tu jej pan, była spokojna.
- Paniczu, jest pan pewny, że
chce pan byśmy ubierali ją wszyscy razem? – upewnił się Elliah.
- Ależ oczywiście! Święta są dla
wszystkich – uśmiechnął się szeroko blondyn, co spowodowało równie szerokie
uśmiechy na twarzach pozostałych. Pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu był
wystraszonym chłopcem, bojącym się odezwać. – Chciałem ubrać choinkę z
najbliższymi – dodał, spoglądając na Jaspera, który nie spuszczał z niego
wzroku.
- Panicz jest najlepszy! –
wykrzyknął Olen, dopadając do pudełka, a za nim podążyła Annabelle.
- Zachowuj się, prostaku! –
ofukała go.
- Kto kogo wyzywa, ten sam…
- Ile ty masz lat, Olen? –
westchnęła Anna i posłała mu zdegustowane spojrzenie. – Nie ty powinieneś
zaczynać, pajacu. Pozwól państwu powiesić pierwszą bombkę! – złapała go za ucho
i odciągnęła od ozdób, nie zważając na głośne stękanie i protesty. Allan
zarumienił się, ponieważ zawsze rozróżniano jego i Jaspera jako panicza i pana.
Określenie państwo brzmiało jak jedność. Przysunął się do mężczyzny, który tak
namieszał mu w głowie, na co ten zahaczył palcami o jego palce. Ten drobny gest
sprawił, że od niedawna nabierające sił serce Vedisa po raz kolejny tego dnia
zabiło szybciej.
- Diabeł, nie kobieta – jęknął
Olen, gdy udało mu się oswobodzić.
- Ty za to jesteś aniołem,
dziecko kochane – Una złapała Allana w objęcia, zupełnie rozczulona jego
słowami, a Elliah pozostał na swoim miejscu. Mrugał intensywnie, co było jedyną
oznaką jego wzruszenia. Jasper pochylił się dyskretnie nad ramieniem
arystokraty z drugiej strony niż spoczywała głowa panny Collins, by móc
spokojnie szepnąć mu do ucha.
- Pierwszy raz to ciebie spytali
o zdanie, a nie mnie.
- Dobrze, kochani. Dosyć tego
dobrego, pora wziąć się do pracy – zarządziła kobieta odsuwając się od Allana i
zakasując rękawy. Olen jęknął cierpiętniczo.
- Jeżeli ja jeszcze raz dzisiaj
usłyszę to sformułowanie, to chyba umrę. Wykorzystałem na dzisiaj swój limit.
- To lepiej zbieraj siły na jutro
– wytknęła Anna, dając mu kuksańca w bok. – W trakcie bankietu większość rzeczy
będzie trzeba robić na bieżąco!
- Ty mnie nie pouczaj, jak ja mam
pracować – prychnął zdegustowany szatyn i sięgnął po jedną bombkę, by przewiesić
ją przez ucho Annabelle. – Bo zamiast choinki będziemy ozdabiać ciebie.
- Jesteś nieznośny, Olen! –
wykrzyknęła, łapiąc za łańcuch ozdobny. Owinęła nim chłopaka i wytknęła mu
język. Allan widząc poczynania dwójki przyjaciół roześmiał się szczerze, nieświadomie
opierając się o klatkę piersiową Jaspera. Ten wciągnął głośno powietrze, po
pierwsze oczarowany tym śmiechem, którego pragnął słuchać już do końca życia,
po drugie bliskością chłopaka. Gdyby tylko mieli świadomość, jakie uczucia
wywoływali w sobie nawzajem…
- Jest pan pewny, że drzewko ma
zostać tutaj, a nie na sali bankietowej? – dopytał Elliah, po tym jak uwolnił
Olena z łańcucha i ucho Anny od bombki.
- Zdecydowanie. Choinka jest dla
nas, a nie dla gości. Poza tym, poza przyjęciami, do sali bankietowej nikt nie
wchodzi. Kto by wtedy widział, jak piękna jest?
- Zatem prosimy powiesić pierwszą
ozdobę i zaczynamy – zawołała radośnie Anna, odpychając od siebie Olena, który
znów próbował przystroić ją kolejną rzeczą z pudełka. Allan i Jasper popatrzyli
po sobie z ciepłym uśmiechem i sięgnęli po pierwszą bombkę, intuicyjnie
wybierając dokładnie tę samą, przez co ich dłonie spotkały się. Po chwili na
gałązce drzewka zawisła miniaturowa para białych anielskich skrzydeł, a Allan
chował za swoimi długimi włosami zarumienione policzki. Jak długo jeszcze
będzie w ten sposób reagował na najmniejszy kontakt z Jasperem?
***
Następny dzień przywitał
domowników gęstymi chmurami spowijającymi niebo. Zanosiło się na konkretną
śnieżycę. Allan nie miał ochoty wstawać z łóżka widząc, że w jego komnacie
panuje półmrok, a Gaja przyjemnie grzała go swoim futerkiem, wtulona w jego
bok, jednak myśl o tym, co ma dzisiaj do zrobienia skutecznie go motywowała.
Nadal nie mógł się przełamać by jechać sam do miasta po prezent dla Jaspera,
zatem postanowił dać mu coś, po co nie będzie musiał opuszczać rezydencji. Nie
myśląc nawet o śniadaniu, ani o tym, że prawdopodobnie dostanie za to burę od
Uny doprowadził się do porządku, złapał zeszyt z nutami, który trzymał pod
poduszką i nie oglądając się na zdezorientowaną wilczycę, udał się do pokoju z
instrumentami, w którym stał czarny, jak smoła fortepian.
***
-
Gdzie jest panicz?
-
Widział ktoś panicza Vedis?
-
Panicz zniknął? Zaraz zaczną zjeżdżać się goście!
-
Pan szuka panicza, czy ktoś z was go widział?
Były to jedyne pytania, jakie
rozbrzmiewały w Devrilmanor od pory obiadu, na którym nie pojawił się młody
arystokrata. Jego nieobecność na śniadaniu z początku nikogo nie zmartwiła,
panna Collins była przekonana, że Allan po prostu jeszcze nie wstał, odsypiając
poprzedni, przepełniony wrażeniami dzień. Gdy jednak nadeszło późne popołudnie,
a Allan ani razu nikomu nie pokazał się jeszcze na oczy, zaczęła się poważnie
niepokoić.
- Niech ktoś mi w końcu powie,
gdzie jest Allan! – Jasper czuł, jak frustracja przejmuje nad nim kontrolę.
Służba ucichła, widząc napięte oblicze swojego pana. W tamtym momencie
przypominał tak bardzo człowieka, którym był przed pojawieniem się we dworze
Allana. Annabelle zadrżała, Olen był w kuchni, więc skutecznie odgrodził się od
złości pana i jedynie Una i Elliah ze spokojem stali przed Jasperem. – Zaraz
pojawią się pierwsi goście, nie mogę dopuścić by Allan natknął się na
kogokolwiek z nich. To nie są ludzie, przy których będę o niego spokojny. To
nie są ludzie, z którymi którekolwiek z was powinno mieć jakikolwiek kontakt –
mruczał pod nosem, przecierając twarz. – Nigdy w życiu bym ich tu nie
sprowadzał, gdyby to nie było absolutnie konieczne.
Nikomu nie przyszło do głowy
szukać w pokoju na trzecim piętrze, na samym końcu korytarza.
***
Utwór nadal nie był gotowy. Po
kilku godzinach wciąż nie był zadowolony z tego, co skomponował. Początkowa
wena gdzieś uleciała, gdy po raz kolejny usłyszał nie te dźwięki, co trzeba.
Nie podobały mu się przejścia, nie podobały mu się arytmiczne frazy, które
faktycznie brzmiały, jak nieumiejętne próby zagrania czegoś poprawnie, a nie
jak celowy zabieg muzyczny. Allan westchnął zirytowany i wstał od instrumentu,
by rozprostować kości. Nie był głodny, nie był zmęczony. Jego myśli skupione
były na wyznaczonym sobie celu.
- Jak to możliwe, że coś, co z
początku wydawało mi się idealne, teraz sprawia, że mam ochotę wyrwać te kartki
i spalić je w kominku?! – sapnął, opadając na dywan. Zamknął oczy i rozłożył
ramiona, pod palcami czuł jego miękkie włosie, a na prawym policzku ciepło, ponieważ
położył się dość blisko ognia. Ciepło i miękkość to było dokładnie to, co czuł
w obecności Jaspera. Dlaczego więc nie mógł tego wyrazić muzyką? Co sprawiało,
że to nie wychodziło?! Chciał mu tą piosenką bez słów przekazać wszystkie
emocje, jakie w nim wzbudzał. Całą historię, która zaczęła się wraz z
przybyciem do Devrilmanor. Początkowy strach, ból, niepewność; przez pierwsze
przyjaźnie, nadzieję aż po… Nigdy nie potrafił mówić o uczuciach, zawsze chował
je w nutach.
- Jak ja mam mu inaczej powiedzieć,
że… - urwał.
-
Że jest dla mnie ważniejszy, niż ktokolwiek na świecie?
-
Że jestem mu wdzięczny za to, co zrobił dla mnie do tej pory?
- Że bez niego nie jestem w stanie oddychać?
- Że nie mogę bez niego żyć?
- Mam po prostu powiedzieć mu to
w twarz? To żaden prezent – jęknął. Bardzo się mylił, ale skąd mógł o tym
wiedzieć? Poderwał się z podłogi, zabrał zeszyt z podpórki i cisnął nim w kąt,
nie patrząc na nic. Nienawidził swojej niedoskonałości. Nic nie potrafił
doprowadzić do końca. W ogóle nic nie potrafił.
Zaraz za dźwiękiem zeszytu
uderzającego o podłogę podążył dźwięk, którego zupełnie się nie spodziewał. Tak
brzmiałyby płatki śniegu, gdyby mogły. Allan poderwał głowę i skierował
spojrzenie w ślad za notatnikiem. Obok niego leżał statyw z wiszącymi
dzwonkami. To były one, ten dźwięk należał do nich i wydobył się, kiedy
odbijały się o siebie podczas upadku.
Allan doznał olśnienia.
***
Dwudziestego czwartego grudnia nikt
nie miał dobrego humoru. Allan czuł na sobie nadal złość Jaspera. Rozumiał, że
jej powodem było to, że po prostu Devril martwił się o niego i wiedział, że nie
było do końca mądre zaszywanie się na cały dzień w pokoju oddalonym od serca
domu najbardziej ze wszystkich innych pomieszczeń, a później bezmyślne
opuszczenie go w samym środku trwania bankietu, kiedy po domu kręcili się źli
ludzie. Wolał nie myśleć, jak wszystko by się skończyło, gdyby nie Gaja i
Jasper.
-
Coś ty sobie w ogóle wyobrażał?! – Jasper trzymał go mocno za ramiona, a jego
oczy wyrażały strach i złość, których nie był w stanie ująć w słowa.
-
Jasper, ja tylko… - próbował się wytłumaczyć.
-
Masz pojęcie co się mogło wydarzyć? Wiesz, że wśród ludzi na dole byli szpiedzy
twojego ojca? Nie wiesz. Nie wiesz w takim razie także tego, że w trakcie,
kiedy ty beztrosko brzdąkałeś sobie na fortepianiku, oni przeszukiwali całą
posiadłość włącznie z twoją sypialnią! Gdzie. Miałeś. Wtedy. Głowę?! – wysyczał
przez zaciśnięte zęby.
-
Chciałem po prostu… - znów spróbował się bronić, ale i tym razem nie dane mu
dojść do głosu.
-
Po prostu idź do swojej sypialni, zanim powiem kilka słów za dużo – Devril
zabrał ręce z barków Allana i przeczesał palcami włosy. Było już naprawdę
późno. Blondyn bez słowa obrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami komnaty,
próbując powstrzymać łzy cisnące mu się do oczu.
Przecież
tylko szykował dla niego prezent.
Allan wiedział że ostatnia myśl,
jaka przeszła mu przez głowę, gdy zatrzaskiwał drzwi komnaty po kłótni z
poprzedniego dnia była w dużej mierze samolubna. Jasper martwił się o niego,
wszyscy się o niego martwili i mieli powód. Okazało się, że przeszłość nie
wypuszczała go ze swoich ramion nawet na chwilę. Gdyby Gaja nie przyprowadziła
Devrila w ostatniej chwili prawdopodobnie nie siedziałby teraz w jadalni, przy
wspólnym śniadaniu. Bolało go, że Jasper z nim nie rozmawia. W pomieszczeniu
nie rozlegał się żaden inny dźwięk, prócz szczęku sztućców.
Allan odsunął się od stołu i bez
słowa opuścił pomieszczenie, na co Jasper nawet nie podniósł oczu znad talerza.
Wszystkiemu przyglądała się Una, stojąc w rogu pomieszczenia razem z Annabelle,
jak zawsze czuwając, czy niczego nie potrzeba przy stole.
- Oby szybko się pogodzili. W
końcu dziś Wigilia – szepnęła Anna do swojej przełożonej. Una uśmiechnęła się,
widząc swojego pana dyskretnie spoglądającego na wejście, za którym chwilę
wcześniej zniknął Allan.
- Pogodzą się szybciej, niż
myślisz.
***
Dzień jednak mijał, a świąteczna
atmosfera gdzieś zupełnie wyparowała. Zarówno Allan, jak i Jasper snuli się bez
ducha po korytarzach, nie mijając się ani razu, za to dbając o to, by zataczać
wokół siebie odpowiednio szerokie łuki. Już na pierwszy rzut oka było widać, że
są nieszczęśliwi i tylko ich duma nie pozwalała im dojść do porozumienia. Allan
się zastanawiał czy w ogóle próbować zagrać Jasperowi utwór, który miał być dla
niego prezentem. Skoro wszystko zaczęło się od tego, to nie chciał dolewać
oliwy do ognia.
Po południu zajrzała do jego
komnaty Annabelle, niosąc ze sobą tacę z herbatą.
- Panna Collins wygoniła mnie z
kuchni, bo stwierdziła, że rozpraszam Olena, a młodsze pokojówki i pomoce
kuchenne w zupełności jej na razie wystarczają, to przyszłam do ciebie i
przyniosłam herbatę – wyjaśniła, podchodząc do stolika by odłożyć zastawę.
- Nie zaskoczyłaś mnie tym za
specjalnie – uśmiechnął się delikatnie, widząc jak przyjaciółka nerwowo
przestawia spodki z filiżankami. – Anno, spokojnie, bo ta porcelana zaraz
skończy w skorupkach – zauważył z rozbawieniem.
- Ale wyobrażasz to sobie?! Ja!
Ja go rozpraszam! To on mi cały czas dokucza i nie skupia się na pracy, ale to
moja wina! – wywarczała, podając mu jednocześnie jedną filiżankę. – Dodałam
goździków i cynamonu, będzie smakowała Świętami.
- Anno… - naprawdę nie miał
ochoty myśleć o nich. To miały być pierwsze prawdziwe Święta od dawna, radosne,
ciepłe, beztroskie. Tymczasem magia go zupełnie opuściła, kiedy zobaczył
zacięty wyraz twarzy Jaspera.
- Allanie, posłuchaj mnie uważnie
– zaczęła dziewczyna, obejmując dłońmi ciepłe naczynie. Wiedzieli, że są sami w
pokoju, więc formalności były zbędne. Teraz nie był paniczem. Teraz był
zagubionym w uczuciach chłopakiem, któremu przyjaciółka starała się pomóc. –
Pan Devril jest trudnym człowiekiem. Ale to nadal człowiek, który obdarzył cię
naprawdę niesamowitym uczuciem. Nie widzisz ile rzeczy tu się zmieniło dzięki tobie?
- Co na przykład? – mruknął bez
entuzjazmu.
- Zaraz zdzielę cię po głowie,
arystokrato – zniecierpliwiła się. – On się zmienił. Cały się zmienił. A raczej
odnalazł dawnego siebie, którego ja nigdy nie miałam okazji poznać, ale widzę
po Unie i Elliahu, że oni go rozpoznali, poza tym to ich słowa. W samym dworze
jest dużo żywiej! Uczymy młodych do zawodu. W Rivenhall jest mnóstwo
rezydencji, które mogą dać im dobrą pracę. To dzięki tobie te dzieciaki będą
mogły zapewnić lepszy byt swoim rodzinom i sobie samym.
- Ale wczoraj byłem tak nie
rozważny… - wyszeptał, wlepiając oczy w swoją herbatę. – Annabelle, ja
kompletnie nie pomyślałem o tym, że oni mogą mnie szukać, że będą chcieli mnie
uciszyć po tym, jak wyszedł na jaw cały przekręt ojca.
- O, o tym będziesz musiał mi
kiedyś opowiedzieć, bo naprawdę nic nie rozumiem z całej tej sytuacji – zaznaczyła.
– Słuchaj, po prostu porozmawiaj z nim. On strasznie się o ciebie martwił, cały
dzień wszyscy cię szukali, nawet ja w pewnym momencie myślałam, że po prostu
zleję cię szmatą do mycia podłóg, jak w końcu cię znajdę.
- Dziękuję, Anno. Teraz czuję się
znacznie lepiej – odpowiedział z przekąsem.
- Wcale nie masz się czuć lepiej,
masz mieć świadomość, że zrobiłeś głupio…
- Przecież wiem!
- Ale nie ty jeden zachowujesz
się głupio – dokończyła. – Następnym razem daj mi dokończyć. Naprawdę
dobraliście się, jak w korcu maku – westchnęła.
- Zupełnie, jakbym gdzieś już to
widział – uśmiechnął się cwanie.
- Chyba nie rozumiem?
- Zapytaj Olena, on ci wyjaśni –
wytknął jej język i szybko uchylił się przed lecącą w jego stronę poduszką.
- Jesteś okropny, naprawdę, aż
dziw bierze, że jeszcze się z panem nie zeszliście, tylko krążycie wokół siebie
– prychnęła, po czym odstawiła pustą już filiżankę na spodek. Allan zarumienił
się wyraziście.
- Anno!
- Nie Annuj! Taka prawda. Gołym
okiem widać, jak ważni dla siebie jesteście. W kuchni stawiają zakłady, który z
was pierwszy wyzna drugiemu swoje uczucia.
Allan jeszcze nigdy w życiu nie
czuł się bardziej zażenowany. Czy naprawdę byli aż tak oczywiści dla wszystkich
wokół, tylko nie dla siebie nawzajem?
- Tak – odrzekła twardo.
- Powiedziałem to na głos?
- Zdecydowanie – roześmiała się,
widząc jego speszenie. – Zrób to dzisiaj. Powiedz mu, że go kochasz, jestem
pewna że wybaczy ci wszystko. Poza tym, ty mu wybaczyłeś, kiedy byłeś pewny, że
kupił cię, jak przedmiot.
- To wszystko było zupełnie
inaczej!
- Wtedy o tym nie wiedziałeś,
racja? Poza tym strasznie rozkrzyczany się zrobiłeś, wiesz? I pomyśleć, że
pierwszego dnia praktycznie nie mogłam wyciągnąć z ciebie słowa.
- Mam dość, wezmę Gaję do ogrodu,
bo przysięgam że w innym przypadku znajdę się w kuchni i przekażę Olenowi
ciekawe informacje, jakie udało mi się wyciągnąć na podstawie bacznych
obserwacji – zagroził Annabelle. Wstał z łóżka i przywołał do siebie wilczycę,
która wcześniej spokojnie leżała przy kominku.
- Siebie warci – prychnęła Anna,
jednak także się podniosła i krótko uściskała swojego przyjaciela. – Powiedz mu
dziś przy kolacji wigilijnej. Olen przygotował niesamowite rzeczy, a przy
dobrym jedzeniu lepiej się mówi o uczuciach.
- Wszystko byłoby łatwiejsze,
gdyby to on zrobił pierwszy krok – westchnął, wsuwając dłoń w kryzę zwierzęcia.
- Myślę, że boi się odrzucenia
albo nie chce, żebyś czuł się niezręcznie. Po prostu jest ostrożny. Nie musisz
mówić mu wprost, jeśli nie chcesz. Nakieruj go jakoś, jeżeli chcesz, żeby
przejął inicjatywę w tym temacie.
- Dobrze, pani ekspert, dziękuję
za radę – zagryzł wargę i pozwolił by pierwsza opuściła komnatę.
- Mówię poważnie.
- Ja też. Postaram się nie
stchórzyć.
***
Jasper stał przed lustrem w
swojej komnacie i poprawiał spinki na mankietach koszuli, a myśli kłębiły się w
jego głowie bez ustanku.
-
Powinienem mu dzisiaj powiedzieć. Zaraz po tym jak go przeproszę. Nie chcę
takich urodzin dla siebie i takich Świąt dla niego. Był nieodpowiedzialny, ale
ja też nie zachowuję się teraz w porządku, jesteśmy dorośli, a dorośli
rozmawiają żeby rozwiązywać problemy… Ewentualnie dają sobie po twarzy.
Bogowie, dlaczego czuję się, jak zagubione dziecko, jeżeli chodzi o niego… Mam
nadzieję że chociaż prezent mu się spodoba.
Wziął do ręki niewielkie, ozdobne
pudełko i uniósł wieczko. Na kaszmirowej poduszeczce spoczywała delikatna
bransoletka z białego złota. Łańcuszek w pewnym momencie zmieniał się w połowę
anielskich skrzydeł. Ozdoba na wierzchu była grawerowana na podobieństwo
piórek, między którymi znajdowało się
niepozorne słowo ujęte kursywą
Forever
Upewnił się, że wszystko jest w
należytym porządku by następnie zamknąć pudełeczko z powrotem i schować je do
kieszeni marynarki. Nadeszła pora na ich pierwszą wspólną kolację wigilijną.
Nie ociągając się dłużej, zszedł do jadalni, gdzie jego oczom ukazał się stół
zastawiony wcześniej przez młodszych lokajów, którzy po wywiązaniu się ze
swoich obowiązków wrócili na Święta do swoich domów, podobnie zresztą jak
młodsze pokojówki i pomoce kuchenne.
Drzwi na drugim końcu
pomieszczenia otworzyły się, a w nich stanął Allan. Jasper nie mógł oderwać od
niego wzroku. Wyglądał tak niewymuszenie, naturalnie… Nie miał słów na to by
określić, jak piękny wydał mu się Vedis. Białe, lekkie szaty, w których lubował
się młodszy, miękko otulały jego ciało. Włosy luźno spływały na łopatki,
jedynie pasma od skroni były spięte lekko z tyłu.
Zorientowawszy się, że chłopak
zdążył podejść do stołu otrząsnął się z własnych myśli i pośpieszył, by odsunąć
mu krzesło. Allan zupełnie się tego nie spodziewał, ale podziękował cicho i
poczekał aż Jasper zajmie swoje miejsce.
- Smacznego – odezwał się, nim
podniósł sztućce. Jasper spojrzał na niego znad talerza parującej zupy.
- Smacznego – odpowiedział
miękko, jeszcze przez chwilę nie spuszczając z niego wzroku. Nie patrzył wcale
już na zagubionego chłopca, który boi się życia i świata. Patrzył na kogoś, kto
potrafi postawić na swoim, kto lubi chować się we własnym świecie i bojąc się
wciąż ludzi, potrafi im pomóc. Patrzył na sens swojego życia. Musiał mu to tym
powiedzieć.
Kolacja odbywała się w ciszy, co
jakiś czas tylko przychodził Elliah na zmianę z Uną i Annabelle, by zmienić nakrycie,
odnieść pusty półmisek bądź jedną potrawę zmienić na inną. W większość
przypadków te wędrówki miały bardziej charakter kontrolny sytuacji między
dwójką mężczyzn, by następnie zdać relację pozostałej trójce czekającej w
kuchni. Każdy podświadomie czuł, że ten wieczór zaważy na wszystkim.
Kiedy wstali od stołu, Jasper
podszedł do Allana i ujął do lekko za rękę. Pociągnął go za sobą, by przejść do
salonu, który w tamtej chwili obojgu wydał się znacznie bardziej przytulny niż
olbrzymia jadalnia, która pomimo ich obecności i tak przytłaczała pustką. Allan
bez słowa podążył za nim.
- Chciałem Cię przeprosić –
zaczął Jasper, nie wiedząc jak dalej dobrać słowa. Allan wpatrywał się w niego
zdziwiony.
- To ja jestem tym, który
powinien przepraszać – zaprotestował. – Zachowałem się tak strasznie głupio… -
jęknął, czując jak łzy napływają mu do oczu. Nagle poczuł na sobie ciężar
całego poprzedniego i teraźniejszego dnia, a także uczuć, które od dawno w
sobie tłumił. Widząc to, Jasper szybko przyciągnął go do siebie, by zamknąć w
uścisku.
- Martwiłeś się o mnie, wszyscy
się o mnie martwili, a ja tak głupio się wystawiłem i naraziłem też ciebie na
niebezpieczeństwo i…
- Hej, spokojnie. Już dobrze –
Devril nie spodziewał się takiej reakcji ze strony Allana. – Uwierz mi, że to
była ostatnia rzecz, o jakiej myślałem. To o ciebie się bałem. Gdyby coś ci się
stało… Allan, ja nie wyobrażam już sobie życia bez ciebie, rozumiesz? Gdyby im
się jednak udało, to tak, jakbym sam umarł – przytulił go mocniej, czując że i
nad nim wzruszenie bierze górę. Allan zacisnął dłonie na klapach jego
marynarki, wtulając twarz w jego klatkę piersiową.
- Nie chcę, żeby między nami było
cały czas tak, jak było dzisiaj. Świadomość, że jesteś na mnie zły, że ze mną
nie rozmawiasz, była gorsza, niż świadomość że własny ojciec pragnie mojej
śmierci – powiedział cicho. – Ale to była moja wina.
- To była nasza wina – odparł,
chowając nos w jego włosach. Odsunął się jednak szybko, kiedy przypomniał sobie
o tym, co spoczywało w jego kieszeni. – Mam coś dla ciebie – wyciągnął
pudełeczko.
- Jasper… - blondyn otworzysz
szeroko oczy, wpatrując się w przedmiot spoczywający w jego dłoni.
- To nic wielkiego, ale chciałem
przez to powiedzieć Ci... W sensie, chciałem powiedzieć – plątał się Devril, ponieważ
wszystkie słowa nagle uciekły, zostawiając za sobą pustkę w jego głowie. Widzą
to, Allan po prostu wziął od niego prezent, by za chwilę móc podziwiać jego
zawartość. Zaniemówił, widząc delikatną biżuterię. Dotknął palcem skrzydełka.
To już był symbol, który należał tylko do nich, odkąd wszystko stało się jasne.
Jasper przełknął ślinę i wziął bransoletkę. – Mogę?
Allan kiwnął głową a po chwili poczuł
na nadgarstku chłód metalu. Jego wzrok przykuł drobny napis.
- Podoba ci się? – spytał
niepewnie Jasper.
- Jest przepiękna, Jasper – Allan
uśmiechnął się i spojrzał w tak ukochane przez niego oczy, ale nie dane mu było
długo cieszyć się tym widokiem, ponieważ znów został przyciągnięty do torsu
mężczyzny. – Ja też coś dla ciebie mam – wyszeptał mu w zagłębienie szyi i miał
szczerą nadzieję, że ten go usłyszał, ponieważ głos grzązł mu w gardle ze
wzruszenia.
- Przecież ty mi nic nie musisz
dawać, po prostu bądź ze mną – odrzekł natychmiast, przesuwając dłońmi po
plecach młodszego. – Po prostu mnie kochaj, Allan.
Blondyn zamarł w jego ramionach.
Jasper poczuł, jak całe ciało młodego arystokraty się naprężyło, przez co
zdążył się zestresować.
A
co, jeśli to za wcześnie? Co, jeśli on nie odwzajemnia moich uczuć? Zaczynał panikować, nie
otrzymując odpowiedzi. Odnotował jednak, że uścisk ramion chłopaka wokół jego
talii nie zelżał ani odrobinę, a wręcz przeciwnie. Zastanawiał się też czyje
serce słyszał w tamtej chwili. Swoje, czy Allana? Zdał sobie wówczas sprawę, że
naprawdę trzymał w ramionach cały swój świat, za który był gotów walczyć i
poświęcić cały majątek, całego siebie i każdego, kto stanąłby mu na drodze do
szczęścia i bezpieczeństwa jego ukochanego. Bo naprawdę go kochał, jak nikogo
dotąd. Nikt nigdy nie zaprzątał jego myśli do tego stopnia, nawet w momencie,
gdy w ogóle nie było go obok. A kto zliczy ile lat żyli z dala od siebie?
Zabijając wspomnienia i wypierając z myśli świadomość swojego istnienia? Nawet
wtedy, blond włosy anioł nie opuścił jego serca ani na chwilę.
- Mógłbyś powtórzyć? – poprosił cicho
Allan, patrząc niedowierzająco na jego twarz w poszukiwaniu jakichkolwiek
oznak, świadczących, że to wszystko nieprawda. Nie znalazł jednak nic
podobnego.
- Kochaj mnie, Allan. Tak, jak ja
kocham ciebie. Kochaj mnie chociaż trochę – wyszeptał. Delikatnie ujął dłonią
jego policzek i pogładził go kciukiem. Spoglądał w oczy, przejrzyste, jak woda.
Jedyne oczy, w których widział swoje prawdziwe odbicie. Z policzka zjechał
palcem do bladych ust i zahaczył o ich dolną wargę. Tak bardzo ich pragnął. –
To moje świąteczne marzenie – dokończył.
- Kocham cię bardziej, niż trochę
– odrzekł Allan. Uwolnił te słowa. Po raz pierwszy pozwolił wybrzmieć swoim
prawdziwym uczuciom, nie przejmując się zupełnie, jak zostaną odebrane, co go
spotka po ich wyjawieniu. Pierwszy raz nie bał się tego. Nie bał się już
przyznać, że on może kochać. I że ta miłość nie różni się niczym od innych
miłości, nawet jeśli dla niego samego jest najbardziej wyjątkowa na świecie.
Jasperowi nie trzeba było więcej. Nie namyślając się dłużej pochylił się nad
Allanem, by ich usta mogły spotkać się po raz pierwszy. Delikatnie musnął
wąskie wargi, a po chwili przycisnął do nich swoje własne, scałowując każde
usłyszane i upragnione słowo. Uczucia, które wybuchły w ich sercach nie sposób
opisać słowami. Allan miał wrażenie, że w jego wnętrzu zrodziła się wiosna w
środku śnieżycy, że na przekór mrozom rozkwitło w nim prawdziwe życie, którego
tak długo szukał i o którym tyle marzył. Usta Jaspera były ciepłe i miękkie,
czule masowały jego własne, a on rozpadał się w jego objęciach.
– Kocham cię i to chciałem ci
dzisiaj powiedzieć, i dlatego spędziłem wczorajszy cały dzień w tamtym pokoju.
Też coś dla ciebie mam – powtórzył, kiedy Jasper się odsunął. Próbował
pozbierać swoje myśli do ładu, oszołomiony całą paletą uczuć, jaka nagle objęła
go całego. – Ale musisz iść ze mną.
- Dlaczego…
- Po prostu chodź – pociągnął go
za sobą, omal nie zderzając się w przejściu z panną Collins.
- Powoli, chłopcy! To nie
ucieknie, gdziekolwiek biegniecie – zaśmiała się kobieta, kręcąc głową. Nie
kryła się z tym, że jest szczęśliwa widząc ich razem. Ich pan zasłużył na to,
by także być szczęśliwym w życiu, a ona widziała, że to panicz Vedis się do
tego przyczynił.
- Przepraszam, proszę pani! –
rzucił przez ramię, niczym beztroskie dziecko. Tak też się czuł, kiedy biegł z
Devrilem korytarzami, które także zdążył pokochać w ostatnich miesiącach. Tu
był jego dom. Tu i w ramionach jego ukochanego.
Gdy znaleźli się na górze,
usadził Jaspera na stołku przy fortepianie, by następnie usadowić się obok
niego. Położył dłonie na klawiaturze instrumentu, ale nie zmusił go jeszcze do
wydobycia żadnego dźwięku.
- Nie wiedziałem, co mógłbym ci
kupić. Poza tym bałem się udać samemu do miasta – wyznał. – Dlatego pomyślałem,
że dam ci muzykę. Zanim mnie uratowałeś, była dla mnie wszystkim. Chcę ci dać
moje wszystko, ponieważ mam nowe i to ty nim jesteś – uśmiechnął się ciepło,
nie zwracając uwagi na szaleńczy bieg swojego serca. Jasper zaniemówił.
Próbował przełknąć łzy, które niekontrolowanie zaczęły cisnąć mu się do oczu i
nim wybrzmiały pierwsze takty, przykrył dłoń Allana swoją własną. Mankiet
koszuli podciągnął się ukazując bransoletkę bliźniaczą do tej, która spoczywała
na nadgarstku chłopak, jedynie napis je odróżniał od siebie.
Ever since
- Więc jest nierówno – zauważył.
- Jak to? – zdziwił się Allan.
- Bo już dałeś mi jeden prezent.
Dałeś mi swoją miłość.
- Ty dałeś mi swoją i znacznie
więcej. Po prostu pozwól mi zagrać. Wesołych Świąt, Jasper i wszystkiego
najlepszego z okazji urodzin, kochanie.
I zagrał, pozostawiając Jaspera w
osłupieniu. Najlepiej, jak potrafił, wkładając w ten utwór wszystkie emocje,
jakie skrywało jego serce, wspomnienia, obawy i nadzieje. Zawarł tam siebie i w
takiej postaci oddał się Jasperowi. Miał już wszystko, czego potrzebował, a
cała reszta, która pozostała za murami rezydencji; rzeczywistość, do której zmuszeni
byli wrócić już niedługo, przestała mieć znaczenie.
***
- A ja wam mówiłam, że tak to się
skończy – westchnęła Annabelle, na jej twarzy malował się pełen satysfakcji
uśmiech.
- To ja tak mówiłam, skarbeńku –
zaprzeczył panna Collins, ujmując Elliaha pod ramię, kiedy schodzili po
schodach. Za ich plecami pozostawała melodia wygrywana na fortepianie.
- To prawda – przytaknął
mężczyzna, w obawie, że w którejkolwiek chwili mógłby zostać zepchnięty ze
szczytu każdej kolejnej z trzech kondygnacji.
- Nie sposób się nie zgodzić –
dodał Olen, wesoło przeskakując po dwa stopnie. Kto by pomyślał, że zbliżał się
do dwudziestego szóstego roku życia, podczas gdy nadal zachowywał się na szósty.
- Żebyś przypadkiem nie skręcił
kostki na tych schodach – prychnęła Anna. – Zmówiliście się przeciwko mnie. –
fuknęła, gdy udało im się dotrzeć do ich bazy wypadowej, to jest - do kuchni.
Olen zaraz znalazł się obok, by naciągnąć jej czepek na oczy.
- Brzydko mi życzysz.
- Kochani… - próbowała się
wtrącić Una. Rozbawiona oparła się na barku Elliaha i obserwowała poczynania
mającej się ku sobie dwójki.
- Momencik, panno Collins, muszę
najpierw uciszyć to dziecko.
- Ależ masz do tego doskonałą
okazję – zawtórował jej lokaj, wskazując na sufit.
- O czym, pan mówi, Elliahu? –
zdziwił się Olen, ale podążył wzrokiem za jego palcem. Jego oczy napotkały
jemiołę, gęsto zwisającą z relingu na garnki. Jemiołę, pod którą stali oboje. –
Och. – I nie namyślając się długo, objął w talii Annabelle przyciągając ją do
pocałunku.
- Bo w święta cuda się zdarzają i
nawet zwierzęta przemawiają ludzkim głosem – podsumowała gospodyni, a Elliah
roześmiał się szczerze na widok zdezorientowanej miny Anny. Wszyscy czuli, że
nadchodzi coś wielkiego, a szczęście, które wychylało się tego wieczora z
każdego zakamarku domu było tylko ciszą przed burzą. Póki co każdy jednak wolał
skupić się na tym, co teraz. Chociaż przez te trzy wyjątkowe dni w roku nie
chcieli się martwić. Zło czyhało gdzieś w tej zamieci, ale na razie drzwi
pozostawały zamknięte, to jeszcze nie był czas ostatecznej rozgrywki.
Gaja zastrzygła uszami.
Koniec