Allan: Święta w Rivenhall

Witajcie, kochani! Nie było mnie tutaj wieki! Ale bardzo dużo działo się ostatnio w moim życiu, między innymi studia, rozpoczęcie nowej pracy w kilku miejscach na raz, słowem - wzięłam na siebie za dużo i w efekcie nie miałam czasu na rzeczy, które mnie relaksują. Przychodzę dzisiaj do Was przede wszystkim z życzeniami Wesołych Świąt! Żeby były one spokojne i radosne, żebyście wszyscy spędzili czas z najbliższymi Wam osobami, to przecież wcale niekoniecznie musi być rodzina, prawda? Prezenty nie są najważniejsze, ale ich także Wam życzę i sama z jednym przychodzę! Moje lalkowe grono się rozrosło, przybyły mi dwie nowe lalki, a jedna stara zmieniła swoją buzię! Wszelkie aktualizacje kiedyś Wam przedstawię, ale nie chcę obiecywać kiedy, bo jestem niemal pewna, że nie dotrzymałabym tej obietnicy. W te Święta chciałabym Wam zaprezentować opowiadanie, które jest takim świątecznym dodatkiem do tworzącej się nadal książki. Główni bohaterowie są całkowicie wytworem mojej wyobraźni i... Mają związek z moimi dwoma nowymi współlokatorami! Nie przejmujcie się, jeżeli coś będzie dla Was nie jasne, ponieważ część kwestii wyjaśnia się w głównej fabule, która cały czas jest w etapie tworzenia. Jeżeli będziecie zainteresowani, to z chęcią opublikuję tutaj jej rozdziały. Jeszcze raz życzę Wam Wesołych Świąt i zapraszam do lektury, koniecznie dajcie znać w komentarzach, co sądzicie!
***
Zima na dobre zagościła w Rivenhall. Śnieg przykrył grubą warstwą dach Devrilmanor, otaczający je ogród i sięgał dalej, aż po horyzont. Mróz silnie dawał o sobie znać, częściej dokładano drwa do kominków, które zapewniały ciepło we dworze, konie dostawały wzmocnione porcje jedzenia i stały w boksach okryte derami, a na mniejsze czworonogi czekały w kuchni miski grzanego mleka. Można by sądzić, że w taką pogodę rozleniwienie zagości w zakamarkach domostwa, nic jednak bardziej mylnego. Domownicy i służba uwijali się, jak mrówki. Trwały przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia, a co za tym szło – gruntowne porządki. Gospodynie trzepały dywany i ciężkie zasłony, szorowały parkiety, posadzki i okna, a Elliah wraz z zastępem młodszych lokajów polerowali kinkiety, ramy obrazów i klamki. Wszystko miało być na błysk na wigilijnym bankiecie, który wydawał ich pan już następnego dnia. Tego roku Jasper wyjątkowo postanowił przesunąć przyjęcie na dzień przed dwudziestym czwartym grudnia, zależało mu by właściwe święta w tym roku spędzić w ścisłym gronie, z Allanem u boku i sprawić by były dla niego niezapomniane. Bankiet odbyć się musiał chociażby ze względu na podtrzymanie kontaktów handlowych i tych o których głośno nigdy nie mówił i z których nie był dumny, nawet jeśli w ostatecznym rozrachunku przyświecał mu szczytny cel. Maczał palce w brudnych interesach i, mimo że tak naprawdę robił to z dobrych pobudek, to nikt by tego nie uwzględnił, gdyby popełnił najmniejszy błąd i po prostu wpadł. Regularnie obracał się w szemranym towarzystwie, tylko po to, by odzyskać skradzione artefakty, dzieła sztuki i następnie przekazać je komuś, kto zwróci je do muzeów. Tego też by nikt nie uwzględnił, bo koniec końców nigdzie ta pozytywna działalność nie zostawała udokumentowana, a jego wizyty na czarnym rynku były faktem, który wielu by chętnie potwierdziło, byle tylko chronić własną skórę.
Jasper westchnął ciężko i odsunął się od biurka. Koniec pracy na dziś, jemu także należał się odpoczynek i tego dnia mógł sobie nań pozwolić. Z zamyśloną miną podszedł do wielkiego okna, by móc objąć wzrokiem dziedziniec jego dworu. Kostkę pokrywał śnieg, fontanna już od miesięcy nieczynna także skryła się pod białym puchem. Młodsi lokaje odśnieżali wjazd do posiadłości, ale tym, co zwróciło uwagę mężczyzny była drobna, wysoka postać kierująca się w stronę ogrodu, za którą wiernie podążał niecodzienny, czworonożny pupil. Długie blond włosy powiewały na wietrze. Nie przykryte niczym rzuciły się Jasperowi w oczy, na co uśmiechnął się przebiegle. Szybkim krokiem opuścił gabinet i skierował się w stronę hallu, przywołując do siebie przy okazji Elliaha.
- W czym mogę pomóc, proszę pana? – spytał, łapiąc między słowami głębokie hausty powietrza. Nie łatwo było pokonać w tak krótkim czasie drogę z drugiego końca domu, gdzie próbował zapanować nad rozochoconymi młodszymi lokajami, którzy zamiast skupić się na pracy, postanowili ścigać się po wypastowanym korytarzu na ścierach, mających początkowo służyć do polerowania klamek. Nie miał siły po raz kolejny tłumaczyć im, po co to wszystko.
- Mógłbyś proszę przynieść mi mój płaszcz?
- Naturalnie! Wybiera się pan do miasta? – spytał zaciekawiony Elliah, oddalając się na chwilę od swojego pana by po chwili wrócić z odzieniem. Pomagając Jasperowi się ubrać nasłuchiwał uważnie, czy jego podopieczni nie roznoszą pierwszego piętra w drobny mak.
- Nie, póki co tylko do ogrodu. Wydaje mi się, że widziałem przez okno Allana – odparł, poprawiając klapy płaszcza. Wciągnął rękawiczki na dłonie i razem z lokajem skierował się do wyjścia.
- Ach, bardzo możliwe! Annabell i panna Collins wspominały, że panicz Vedis nie mógł dziś usiedzieć w miejscu – pokręcił głową z dobrodusznym uśmiechem, który jednak zrzedł mu szybko, gdy usłyszał głośny huk, brzmiący jak ciało nastolatka wpadające w ciężką zbroję. Rumor, który po tym nastąpił brzmiał zaś, jak części zbroi rozsypujące się po świeżo wypastowanym parkiecie. Elliah uwielbiał swojego panicza, ale niektóre jego pomysły, będące owocami jego wielkiego serca przyprawiały go prawdopodobnie o kolejne siwe włosy.
- Co to było? – Jasper przystanął gwałtownie przy samych drzwiach.
- To ci chłopcy, których kazał zatrudnić panicz Vedis, proszę pana – jęknął Elliah, miętosząc w dłoniach szarą ściereczkę. – Przyuczamy ich na lokajów, ale są bardzo nieokrzesani i jeszcze wiele muszą się nauczyć. Pochodzą z biednych rodzin i nigdy nie byli uczeni dobrych manier, ale doprawdy… Dziewczynki, które przydzielono do pomocy w kuchni i na pokojach są znacznie bardziej opanowane.
- Rozumiem – mruknął Jasper, trąc z zamyśleniem brodę. – Cóż, nigdy nie było tu tak gwarno, to muszę przyznać – uśmiechnął się, próbując ukryć niepokój, gdy do ich uszu doszedł kolejny niepokojący hałas.
- Lepiej będzie, jak do nich pójdziesz, Elliahu. Dalej sam sobie poradzę – rzekł, widząc przerażenie na twarzy jego lokaja. Bawiła go poniekąd ta sytuacja, ponieważ ostatni raz, kiedy przyszło mu dbać o wychowanie kogokolwiek, mężczyzna był o piętnaście lat młodszy i to Jasper był tym, którym się zajmował. A Jasper nie był aż tak rozbrykanym dzieckiem. Też sprawiał problemy, ale nie prowadziły one do strat materialnych. Nie mniej jednak, prawdopodobnie dziedzic Devrilów przyprawił biednego Elliaha o większość siwych włosów, które teraz w dużej mierze pokrywały jego głowę.
- Dziękuję panu – złożył głęboki ukłon i pośpiesznie się oddalił, podczas gdy Jasper przekroczył próg by znaleźć się na łasce mrozu. Zaczerpnął głęboki haust powietrza, by po chwili wypuścić je z płuc w postaci kłębów pary. Spojrzał na chwilę w górę, by ujrzeć jasne i przejrzyste niebo. Pogoda dopisywała i była idealna by spędzić trochę czasu poza domem. Nie tracąc chwili skierował się ku ogrodom, gdzie spodziewał się znaleźć Allana. Przekraczając łuk, który na wiosnę pokrywał się kwiatami, skręcił w stronę altany, gdzie w pierwszych dniach pobytu w Devrilmanor Allan spędzał najwięcej czasu. Po zrobieni kilku kroków zza cyprysu wyłoniła się sylwetka chłopaka. Stał zwrócony do niego plecami, więc nie był świadomy jego obecności. Jasper przystanął by przyjrzeć się poczynaniom chłopaka.
Allan pochylił się by podnieść patyk przyniesiony przez Gaję. Wziął zamach, ale nie wypuścił go z dłoni, czekając na reakcję wilczycy. Ta nie dała się nabrać, zamiast tego usiadła w tym samym miejscu, w którym stała i wlepiła spojrzenie jednego bursztynowego i jednego niebieskiego oka w swojego opiekuna. Zastrzygła uszami, czyli doskonale zdawała sobie sprawę z obecności intruza, jednak póki co nic nie dawała po sobie poznać.
- Jesteś stanowcza za sprytna – zaśmiał się Allan opuszczając rękę. Gaja w jednej chwili poderwała się z miejsca i skoczyła w jego stronę by po chwili dzierżyć w zębach swoją zdobycz. – Hej! Tak się nie robi, czy ty wiesz na czym polega gra w aport? – wilczyca w odpowiedzi jedynie zamachała ogonem wesoło i odskoczyła do tyłu, po czym zerwała się do biegu, poszczekując. Dawała tym samym do zrozumienia chłopakowi, że chce by ten ruszył za nią. Jasper przyglądał się tej scenie z delikatnym uśmiechem na twarzy i szczerą radością w sercu. Pojawienie się Gai w ich życiu miało znaczący wpływ na ich relacje, poza tym był wdzięczny zwierzęciu za to, że dotrzymywało towarzystwa Allanowi, kiedy on pracował.
- Gaja! Wracaj, przecież ja nie biegam tak szybko! – Allan śmiał się w głos, próbując dogonić swoją towarzyszkę, jednak na darmo, bo ilekroć wydawało mu się, że jest już blisko, ta dawała długiego susa i mu się wymykała. – To miał być aport! Aport, a nie berek, ty niepoprawne stworzenie! – blondyn przystanął by złapać oddech i wsparł się dłońmi o kolana. Oddychał ciężko, jednak dzięki temu, że zatrzymał się bokiem do Devrila, ten mógł widzieć, jak roziskrzone jest jego spojrzenie.
- Myślałem, że już się nauczyłeś, kto faktycznie ustala zasady. Gaja jest głową tej watahy – westchnął Jasper z udawaną rezygnacją, ujawniając swoją obecność. Allan poderwał się gwałtownie, odwracając się w jego stronę ze zdziwieniem w oczach. Gaja wypuściła patyk i zaszczekała wesoło, podchodząc do Devrila. Trąciła pyskiem jego dłoń, domagając się pieszczot, więc pogładził ją po głowie i ruszył w kierunku młodszego z wilczycą trzymającą się jego prawej strony.
- Co tutaj robisz? Nie miałeś pracować? – Allan naciągnął mocniej rękawy na dłonie, chcąc zakryć brak rękawiczek.
- Nie wysilaj się, przecież widzę, że ich nie masz – uniósł kącik ust, przystając tuż przed chłopakiem. Sięgnął rękoma do jego głowy, na co Allan wstrzymał oddech, wpatrując się z niepewnością w twarz Jaspera. Był za blisko, by mogło to przejść bez echa dla pracy serca arystokraty. Jasper jednak tylko złapał poły jego kaptura i naciągnął mu go prawie na całe czoło. – Tak samo, jak to że znowu wyszedłeś z odkrytą głową. Chyba bardzo chcesz być chory – parsknął Jasper.
- Gaja chciała wyjść, a ja nie chciałem przeszkadzać Elliahowi, więc wziąłem to, co miałem w pokoju – wyjaśnił, przygryzając wargę, sprawiając że starszy zawiesił na niej wzrok.
- Elliah jest po to, żeby mu przeszkadzać – mruknął wracając spojrzeniem do oczu chłopaka. Uśmiechnął się kącikiem ust, kiedy zobaczył lekko zaróżowione policzki Allana, wiedział doskonale, że nie jest to wina mrozu.
- Elliah zajmuje się młodszymi lokajami – odrzekł z zacięciem. – Czuję się winny, że dołożyłem mu tym obowiązków, ponieważ to był mój pomysł z tym przyuczaniem do fachów młodzieży Rivenhall – westchnął.
- Twój pomysł, który wszyscy zaaprobowali.
- Wszyscy, oprócz ciebie.
- Tylko na początku, bo go nie rozumiałem. Teraz jestem z ciebie dumny – z każdą wymianą zdania zbliżali się do siebie tak, że po chwili między ich klatkami piersiowymi niemal nie było przestrzeni.
- Poza tym – Allan uśmiechnął się cwanie, próbując ukryć, że słowa mężczyzny nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia; powtórzył wcześniejszy ruch Jaspera i wyciągnął ramiona za jego kark, co było trudniejsze w jego przypadku, ponieważ Jasper przerastał go o głowę. – Nie powinieneś mi wypominać czegoś, czego sam dajesz przykład. – Kaptur płaszcza arystokraty przykrył po chwili czarne kosmyki.
- Ja nie choruję – uśmiechnął się przytrzymując dłonie chłopaka. Zamknął je w ciasnym uścisku. Pocierając przyciągnął je do ust chuchnął, chcąc je rozgrzać. – Ale gdybym zachorował, to jestem przekonany, że dobrze byś się mną zaopiekował.
- Una by się tobą perfekcyjnie zaopiekowała. Mnie byś zaraził – przybrał chytry wyraz twarzy. Byli na tyle blisko siebie, by czuć nawzajem swoje oddechy. Atmosfera zdawał się zgęstnieć, pomimo ujemnej temperatury. Allan miał za dużą świadomość bliskości Jaspera, jego pewność siebie przeplatała się z zawstydzeniem i zakłopotaniem, ale nie chciał spuszczać wzorku z jego ciemnych oczu. Odnajdywał w nich bezpieczeństwo i zapewnienie ochrony. Kochał to spojrzenie, które było zarezerwowane chyba tylko dla niego. Kiedy jednak chwila intymności przedłużała się, Gaja postanowiła interweniować i skoczyła na tylne łapy by wepchnąć się między mężczyzn. Kontakt wzrokowy został przerwany, a na usta wkradły się delikatne uśmiechy przy czym twarz Allana przypominała teraz dorodnego pomidora.
- To wtedy kurowalibyśmy się obaj – westchnął, drapiąc za uchem Gaję. – Zarządziłbym kwarantannę, więc musielibyśmy być odizolowani w jednym pomieszczeniu.
- Lepiej zatrzymaj tę karuzelę dobrych pomysłów – Allan zrobił krok w tył z rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
- Kiedy ja mam jeszcze jeden fantastyczny pomysł – jęknął Jasper, udając zawód. Bawiła go ta sytuacja. Przebywanie w towarzystwie tego chłopaka zawsze poprawiało mu humor, odprężało go, pozwalało zapomnieć o pracy, obowiązkach, a w zamian skupić się na przyjemnościach.
- Powinienem się bać? – zaśmiał się Allan, a Jasper mógłby przysiąc, że chętnie słuchałby tego dźwięku do końca życia. Blondyn ukucnął przy Gai by móc zatopić zmarznięte ręce w jej kryzie. Tylko jemu pozwalała na takie spoufalanie się, a w odpowiedzi na ten gest chowała nos w zagłębieniu jego szyi. Jasper próbował wyrzucić z głowy myśl, że wolałby być teraz na jej miejscu. – Jasper? – blondyn zauważył zamyślenie mężczyzny oraz to, że z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywał się w wilczycę.
- Skądże znowu – odpowiedział, wyrywając się z transu. – Śmiem przypuszczać, że nawet ci się spodoba.
- Kontynuuj zatem.
- Pojedziemy do miasta – orzekł i wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać, z czego blondyn chętnie skorzystał.
- Jasper…
- Nie Jasper, nie Jasper. Daj mi dokończyć – westchnął, czując lekkie zniecierpliwienie. Rozumiał, że chłopak nadal miał obawy przed wychodzeniem do ludzi, ale pragnął by był szczęśliwy, by żył pełnią życia, żeby przestał się izolować od świata. – Pojedziemy po choinkę – oświadczył i z satysfakcją obserwował zmianę na twarzy Allana.
- Mówisz poważnie? - niedowierzanie w głosie Allana było prawie namacalne. – I ubierzemy ją?
- Cóż… Chciałem to zostawić służbie… - zaczął Jasper niechętnie, ale tylko i wyłącznie po to, by się z nim podroczyć.
- Nie ma mowy, nawet tak nie mów! Poza tym możemy ubierać ją wszyscy razem, jak… - Allan urwał w połowie zdania, czując że się zapędził. Nie chciał kończyć tego zdania bo wiedział, że będzie nieprawdziwe, a tym bardziej nie chciał wprawiać Jaspera w zakłopotanie, bo to na nim spocząłby obowiązek sprowadzenia go na ziemię. Spuścił głowę i wbił wzrok w buty. Z dołu spoglądała na niego Gaja, wyczuwając zmianę w jego nastroju.
- Jak rodzina – dokończył Jasper, uśmiechają się do niego ciepło. Złapał dwoma palcami go pod brodą by unieść jego głowę i móc spojrzeć mu w oczy. – Oczywiście, że ubierzemy ją razem. – po tych słowach przyciągnął go do swojego torsu i oplótł ramionami. Ciepło drugiego ciała przy jego ciele, nawet mimo niskiej temperatury i grubych ubrań sprawiło, że nie miał ochoty wypuszczać Allana z uścisku.
- Dawno nie ubierałem choinki – wyszeptał Allan w jego pierś. – Ojciec nie obchodził Świąt. Organizował bankiety, ale tylko w sprawach biznesowych, a mnie kazał nie wychodzić z pokoju, aż do końca.
- Allan… - było mu głupio, że następny dzień będzie wyglądał dla niego dokładnie tak samo, jak Święta w posiadłości Vedis. Ale tylko ten jeden jedyny, tylko dwudziesty trzeci grudnia.
- Czasami nie kończyli przez trzy dni – zakończył, odsuwając się od Devrila, z którego twarzy bił chłód i zaciętość.
 - Już nigdy więcej – powiedział cicho, tym samym składając mu kolejną obietnicę.
***
Do miasta udali się niedługo potem, kiedy Elliah ogłosił młodszym lokajom fajrant i sam mógł odsapnąć. Poinformowali go jedynie, że wrócą na późny obiad, żeby panna Collins nie denerwowała się, że jedzenie stygnie na stole. Elliah zbladł na myśl, że czeka go jeszcze konfrontacja z tą napastliwą kobietą, jednak nie oponował, tylko życzył swojemu państwu miłego popołudnia. Nie powiedzieli mu jedynie o celu podróży. Allan koniecznie chciał sprawić najbliższym niespodziankę
W czasie podróży powozem dyskutowali przyciszonymi głosami o zbliżających się dniach, o bankiecie, o samym Bożym Narodzeniu i późniejszych obchodach z okazji nadejścia Nowego Roku. Allan pierwszy raz od bardzo wielu lat odczuwał ekscytację z powodu tego okresu. Trudne do opisania ciepło rozlewało się od jego serca po całym ciele na samą myśl o tym, że obdaruje prezentami najbliższych. Planował bowiem kupić drobne upominki Elliahowi, Unie, Annabelle i Olenowi za pieniądze, które trafiły razem z nim samym do rąk Jaspera, a które mężczyzna naturalnie mu zwrócił. Z początku blondyn nie mógł pogodzić się z faktem, że jego opiekun, a teraz także najważniejszy w życiu przyjaciel wziął pieniądze od jego ojca. Dowiedziawszy się o tym poczuł się, jak przedmiot, jak rzecz, którą można kupić. Bolało to o tyle mocniej, że już wówczas w jego sercu lęgły się w stosunku do mężczyzny uczucia zgoła mocniejsze od czysto przyjacielskich.
Nie mógł także zapomnieć o prezencie dla Jaspera. Musiało to być coś wyjątkowego i niestety nie mogło go być przy nim, więc prawdopodobnie poprosi kogoś po powrocie by udał się do miasta po to, co dla niego wybierze. Allan odetchnął głęboko. On działał na niego, jak najlepsza siła napędowa.
- Allan? – ciepły głos mężczyzny wyrwał go z transu. – Słuchasz mnie?
- Słucham? – Allan zamrugał gwałtownie.
- Właśnie widzę – zaśmiał się Jasper, wyciągając ramię, by zaraz umieścić je za plecami chłopaka i przyciągnąć go do swojego boku. Serce Allana momentalnie zgubiło swój rytm, jednak pokonując znów swoją nieśmiałość oparł się wygodnie o silne i twarde ciało człowieka, dającego mu dom, ochronę, rodzinę i poczucie bezpieczeństwa. – Dokąd odleciałeś, hm?
- Myślałem – zaczął ostrożnie, chcąc starannie dobrać słowa. – Myślałem o tym, że jestem szczęśliwy. Cieszą mnie te Święta. Myślałem o tym, że chcę kupić prezenty dla Elliaha, panny Collins, Annabelle i Olena, i że ta myśl też napawa mnie czymś, czego w ogóle nie mogę opisać. Myślałem o naszej choince i o tym, że będziemy ubierać ją razem, co sprawia że nie mogę w żaden sposób wyrazić tego, co czuję i… - urwał, bo zdał sobie sprawę, że naprawdę nie istniały na świecie słowa, mogące oddać chociaż setną część tego, co kryło się w jego sercu i co sprawiało, że po prostu chciało mu się żyć.
- Powinienem się obrazić, za to, że nie powiedziałeś, że mnie też chcesz kupić prezent – zaczął w odpowiedzi Jasper, przybierając obrażony ton, ale wcale nie mówił tego poważnie. Allan był dla niego najlepszym prezentem na każde kolejne okazje do końca jego życia. Zaciągnął u losu dług, którego prawdopodobnie nigdy nie uda mu się spłacić. – Ale chyba jeszcze nigdy za jednym razem nie usłyszałem od ciebie tylu słów i to jest wystarczający prezent – roześmiał się na widok konsternacji chłopaka.
- Oni są dla mnie ważni, ale nie mogłem wymienić cię razem z nimi, kiedy jesteś dla mnie znacznie ważniejszy – odrzekł cicho blondyn, a Jasper odniósł wrażenie, że jego słowa odebrały mu umiejętność oddychania. Na pewno się nie przesłyszał. Musiał. – Chcę ci dać coś wyjątkowego.
- Po prostu bądź – wyszeptał po dłuższej chwili, łapiąc wzrok arystokraty i przechylając głowę w jego stronę. Widział w jego oczach swoje serce i zapragnął go pocałować. Pragnął tak mocno, jak jeszcze nigdy niczego w życiu, a widok lekko rozchylonych wąskich warg i zarumienionych policzków odcinających się na tle porcelanowej cery doprowadzały go do obłędu i najpewniej wcieliłby to marzenie w życie, gdyby powóz nie zatrzymał się gwałtownie, a wyjątkowość tej chwili nie rozpłynęłaby się, rozproszona słowami woźnicy.
- Panie Devril, paniczu Vedis, jesteśmy na miejscu – oznajmił starszy mężczyzna po zejściu z kozła i otwarciu drzwi powozu swojemu państwu. Allan szybko odsunął się od Jaspera, wydawało mu się, że nierówne i nienaturalnie głośne bicie jego serca słychać w promieniu wielu kilometrów, i że na pewno każdy wie jakie uczucie się w nim tliły. W jednej chwili zapragnął znaleźć się w zaciszu swojej komnaty. Nawet jeśli jednak był gotów zrealizować ten plan, to przeszkodziła mu w tym  duża ciepła dłoń zaciskająca się na jego palcach.
- Nie ma mowy, nie wracasz – Jasper zdawał się czytać mu w myślach. – No już, wysiadamy i idziemy rozprostować nogi. Choinka sama się nie wybierze!
- Idę, idę. Spokojnie, przecież nie ucieknę – westchnął Allan. Sprawnie wysiedli z powozu, podziękowali woźnicy i zachowując minimalną przerwę między sobą ruszyli ku łukowi z olbrzymim szyldem głoszącym, że oto trafili na największy świąteczny targ choinek w Rivenhall.
- Oczywiście, że nie. Przecież musisz wybrać choinkę idealną – uśmiechnął się do niego Jasper i umieścił rękę w dole jego pleców, by móc go poprowadzić między rzędami iglaków i przy okazji nie zgubić w tłumie ludzi.
***
- Nie, Jasper – westchnął z rezygnacją Allan. – Ta jest za mała i jakaś taka licha.
- Obejrzeliśmy już prawie wszystkie choinki, kochany – jęknął Devril, nie bacząc zupełnie na słowo, które mu się wyrwało, ale blondyn o dziwo w ogóle go nie zarejestrował. Był zbyt zajęty skanowaniem wzrokiem otaczających go drzewek, mimo że każde z nich obejrzał z każdej możliwej strony, przynajmniej trzy razy.
- Ale ta choinka musi być wyjątkowa, Jasper. Będziemy ubierać ją wszyscy, więc nie może być za mała – mruknął pod nosem Allan, spuszczając wzrok. Widząc co się dzieje i że dobry humor jego słońca spada, szybko zagarnął go w swoje ramiona i krótko uścisnął.
- Nie przejmuj się, została ostatnia część rynku do przejrzenia. Jestem pewien, że tam czeka nasza choinka. Chodźmy – wyciągnął rękę w stronę Allana. Blondyn niepewnie podał mu dłoń, a po chwili poczuł, jak zostaje pociągnięty w dalszą drogę. Przygryzając wargę przeplótł ich palce ze sobą, a przyjemne ciepło zalało całe jego ciało.
Nie uszli jednak daleko, kiedy usłyszeli nawoływanie za plecami.
- Przepraszam! Niech państwo chwileczkę zaczekają! – Jasper zatrzymał się i odwrócił w stronę, z której dochodził głos. Ujrzał niewielkiego, drobniutkiego człowieczka, który wyglądał jakby w każdej chwili mógł się zgubić między drzewkami.
- W czym możemy pomóc? – spytał uprzejmie Devril.
- Pan wybaczy śmiałość, ale wydaje mi się, że to ja mogę pańs… - urwał skupiając wzrok na Allanie. – Sądzę, że mogę panom pomóc. Przypadkiem usłyszałem o czym panowie rozmawiali i prawdopodobnie mam choinkę, która panów zainteresuje – ukłonił się w pas, próbując zakryć zawstydzenie. Jak mógł pomylić z kobietą człowieka, o którym ostatnio jest tak głośno? Allan jednak zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi, usłyszawszy że być może ich poszukiwania właśnie się zakończyły.
- Proszę prowadzić – uśmiech rozświetlił jego twarzy,  kiedy to on tym razem ciągnął Jaspera za sobą. Jasper natomiast się zastanawiał, jak taki drobny mężczyzna, tak malutki, nie sięgający nawet połowy wysokości większości jego asortymentu, może zajmować się handlem choinkami. Nie wyobrażał go sobie dźwigającego drzewka. Minęli rzędy, które oglądali już wielokroć by po chwili wejść w alejkę, która zupełnie umknęła ich uwadze.
- Tej jednej choinki nikt szczególnie nie zauważa, a jest naprawdę piękna. Być może czekała właśnie na panów – uśmiechnął się po kilku minutach marszu zatrzymując się przed wspomnianych iglakiem. Allanowi zaparło dech w piersiach. Jej właśnie szukał! Ten zapach czuł już w połowie drogi do miejsca, w którym stała. Miała piękny, głęboki szafirowy kolor, a nie klasyczny, żywy zielony. Była dokładnie szafirowa, wąska u czubka, rozkloszowana u dołu i niewyobrażalnie gęsta. Jasperowi wystarczył jeden rzut oka na minę Allana by wiedzieć, że właśnie zakończyli swoje poszukiwania.
- Weźmiemy ją, przyślę po nią jeszcze dziś powóz – dopełnili formalności, Jasper podpisał odpowiednie kwity, zostawił kwotę z pewnością przekraczającą równowartość drzewka, by za chwilę odebrać karteczkę, z którą miał pojawić się wysłannik z Devrilmanor. Mieli się już żegnać i opuszczać choinkowy rynek, gdy zatrzymały ich jeszcze słowa mężczyzny.
- Zanim panowie pójdą… - jego głos był cichszy. Zwrócił się bezpośrednio do Allana. – Chciałbym panu gorąco podziękować.
- Przepraszam, ale chyba nie rozumiem? – zmieszał się blondyn, nadal miał problem z bezpośrednim kontaktem z obcymi, a teraz kiedy jego myśli przestały uciekać w konkretnym celu, znów poczuł, jak pewność siebie go opuszcza. Ścisnął mocniej dłoń Jasper, nie puszczając jej nawet na chwilę. Handlarz uśmiechnął się ciepło.
- Za inicjatywę przyuczania młodzieży do zawodów. Moja córka pomaga w państwa dworze, w kuchni i to jest naprawdę ogromna szansa dla niej. Choinki to dochód sezonowy, więc to ile uda mi się sprzedać wpływa na nasz byt w ciągu roku, a dzięki niej będzie nam teraz lepiej. Dlatego chciałbym panu bardzo podziękować. Życzę Wesołych Świąt, mam nadzieję że choinka będzie się pięknie prezentować – pożegnali się, pozwalając wrócić mężczyźnie do swoich obowiązków, a sami ruszyli w stronę jarmarku, z którego dochodził gwar i niesamowite zapachy z drewnianych budek. Allan był onieśmielony, ale jednocześnie szczęśliwy, że jednak jego pomysł nie okazał się sprawiać samych problemów. Że przynosi zamierzone skutki.
Milczeli dopóki nie weszli w głąb tłumu, gdzie stali się nieco bardziej niezauważalni. Ludzie i tak ich rozpoznawali, ponieważ od niedawna nie było mieszkańca, który nie znałby młodego panicza Vedis, mieszkającego w rodowym dworze Devrilów. W końcu jego postępowanie względem zwykłych mieszczan, a także skandal jaki otoczył działania jego ojca sprawił, że niezmiennie od miesiąca było o nim głośno. Ale szły święta i jednak musieli skupić się na sprawunkach i przygotowaniach, zatem szybko tracili nimi zainteresowanie. W powietrzu unosiły się nieziemskie zapachy mandarynek, jabłek w karmelu, pieczonego karpia i różnorakich słodkości, nawet Jasperowi napłynęła ślina na myśl o tym, jak pyszne muszą być wszystkie te rzeczy.
- Jestem z ciebie niemożliwie dumny – odezwał się w pewnym momencie Jasper, przyglądając się jemiołom zawieszonym nad okienkiem każdej drewnianej budki i stelażach straganów.
- Chyba już dzisiaj to od ciebie słyszałem – uśmiechnął się Allan, już nawet nie zwracając uwagi na ciepło wpływające na jego policzki. One zawsze robiły się rumiane, kiedy Jasper był w  pobliżu.
- Nie szkodzi, prawdopodobnie usłyszysz to jeszcze nie raz. Robisz niesamowite rzeczy, Allanie – a on nie wiedział co odpowiedzieć, był zawstydzony, ale nic nie umiał poradzić na to, że tak działały na niego wszystkie komplementy, których do tej pory nigdy pod swoim adresem nie słyszał.
Poprawka. Nie słyszał ich od bardzo dawna.
Zabrał swoją dłoń z ręki Jaspera i obie schował w kieszeniach ciepłego płaszcza, próbując nieco odzyskać ze swojej strefy komfortu.
- Ubierzemy ją jeszcze dzisiaj – zadecydował Devril. – Elliah upora się z młodszymi lokajami, ktoś zniesie ozdoby ze strychu, Olen skończy szykować część potraw na jutrzejszy bankiet, panna Collins skończy koordynować przygotowania do najbliższych dni, więc nam pomogą.
Allan chciał coś odpowiedzieć, jednak jego uwagę przykuło coś zupełnie innego. Na chwilę zapomniał o Jasperze, o uczuciach do niego, które jeszcze starał się ignorować i o tym, po co w ogóle pojawili się tego dnia na targu. Między dwoma drewnianymi budkami dostrzegł skuloną postać dziecka. Zatrzymał się z oczami utkwionymi w niedużej figurce, klęczącej na śniegu, obejmującej się drobnymi ramionkami.
- Allan?
- Zaczekaj – zostawił Jaspera za sobą i podszedł do dziecka, szybko orientując się, że jest to mała dziewczynka, mogąca mieć nie więcej niż siedem lat. Była wyjątkowo drobna, jak na swój wiek i drżała na całym ciele, nie mając czym okryć skostniałych rąk. Wpatrywała się w ziemię, skupiając się na pocieraniu ramion, by móc dać sobie chociaż odrobinę ciepła. Ukucnął przed dziewczynką, by móc się z nią zrównać i zwrócić na siebie jej uwagę. Wlepiła w niego spojrzenie dużych orzechowych oczu, zaczerwienionych od płaczu. Na chwilę zamarła, jednak nie odezwała się ani słowem.
- Co tutaj robisz sama? – spytał miękko, opierając sobie ramiona na kolanach. Dziecko bacznie mu się przyglądało, jakby zastanawiając się nad tym, czy mu odpowiedzieć.
- Z obcymi nie wolno rozmawiać – odrzekła po chwili cichym głosem, na co Allan uśmiechnął się przyjaźnie.
- Jestem Allan, a to Jasper – wskazał stojącego za jego plecami mężczyznę, który z zaciekawieniem przyglądał się całej sytuacji. – A tobie jak na imię? – cisza przeciągała się o kolejne minuty.
- Jestem Laura. – Jej zachowanie sprawiało, że wyglądała, jakby każde słowo smakowała najpierw w swoich myślach, ważyła je i testowała, jak będzie brzmiało, zanim faktycznie opuściło jej usta.
- Widzisz? Już się znamy – znów się uśmiechnął, co Laura niepewnie odwzajemniła. – Powiesz mi teraz czemu jesteś tutaj sama?
- Zgubiłam się – przyznała, ponownie pocierając ręce. Allan widząc ten gest szybko ściągnął z siebie szeroki szal, który następnie rozłożył, tworząc z niego dużą płachtę i zarzucił go na jej barki. – To znaczy mamusia jest gdzieś tutaj, ale nie wiem gdzie dokładnie poszła. Ja odeszłam tylko na chwilę, bo tutaj tak ładnie pachniało, a jak chciałam wrócić to jej nigdzie nie mogłam znaleźć. I zgubiłam pelerynkę – pociągnęła nosem i otuliła się szczelniej szalem, który na niej wyglądał, jak koc. Allan dźwignął się z klęczek po czym wyciągnął rękę w jej stronę.
- W takim razie poszukajmy twojej mamy. Skoro mówisz, że jest tutaj, to na pewno zaraz ją znajdziemy.
- Naprawdę? – jej oczy zaświeciły żywo nadzieją. Przyjęła pomoc i po chwili całą trójką maszerowali miedzy straganami. Laura nie puszczała ręki Allana, szli przodem, zostawiwszy Jaspera z tyłu i żywo rozglądali się za kobietą, która miała być matką dziewczynki. Nie minęło dużo czasu, a powietrze przeciął radosny krzyk Laury.
- Tam! Tam jest mama! – wskazała palcem w stronę jednej z drewnianych budek, przy której stała starsza kopia Laury i rozglądała się z niepokojem, ściskając w dłoniach płócienną pelerynkę z kapturem.
- Idź do niej, poczekamy tutaj, dopóki nie zobaczymy, że jesteście już razem – Allan przytulił krótko małą do siebie i z rozczuleniem patrzył, jak z impetem wpada w ramiona rodzicielki. Wiedząc, że jest bezpieczna ruszyli dalej.
- Naprawdę nie przestajesz mnie zadziwiać – Jasper pokręcił głową, owijając mu wokół szyi własny szal.
- Jasper…
- Prędzej ty się przeziębisz, niż ja. Nie marudź – powiedział pewnie. Dalszy spacer odbyli w przyjemnej ciszy, wsłuchując się jedynie w gwar mieszczan, zostawiając za sobą ślady układające się bardzo blisko siebie.
***
Choinka stanęła w salonie wczesnym wieczorem i cierpliwie czekała na przystrojenie. Kartony z ozdobami, o które Allan nigdy nie podejrzewałby zawsze poważnego i dostojnego Jaspera Devrila zostały przyniesione ze strychu, kiedy każdy kto miał być zaangażowany w dekorowanie drzewka uporał się ze swoją pracą, a więc kiedy dywany zostały wytrzepane, parkiety umyte, klamki wypolerowane, a część potraw ugotowana.
Olen, Annabelle, panna Collins i Elliah mimochodem ustawili się w rzędzie i z podziwem wpatrywali się w piękne drzewo, którego już tak dawno nie mieli przyjemności gościć w progach Devrilmanor. Pan nie obchodził Świąt od lat. Tegoroczne były miłą odmianą.
- Moi drodzy, od patrzenia drzewko samo się nie przystroi – przypomniał Jasper, z rozbawieniem obserwując ich reakcję. Allan stał obok, przestępując z nogi na nogę. Chciał zacząć, jak najszybciej. Gaja, jako jedyna zachowywała niewzruszenie, wygrzewając się przy kominku i spod wpół przymkniętych powiek obserwowała towarzystwo. Przeszkadzał jej nieco tłok, ale ponieważ był tu jej pan, była spokojna.
- Paniczu, jest pan pewny, że chce pan byśmy ubierali ją wszyscy razem? – upewnił się Elliah.
- Ależ oczywiście! Święta są dla wszystkich – uśmiechnął się szeroko blondyn, co spowodowało równie szerokie uśmiechy na twarzach pozostałych. Pomyśleć, że jeszcze dwa miesiące temu był wystraszonym chłopcem, bojącym się odezwać. – Chciałem ubrać choinkę z najbliższymi – dodał, spoglądając na Jaspera, który nie spuszczał z niego wzroku.
- Panicz jest najlepszy! – wykrzyknął Olen, dopadając do pudełka, a za nim podążyła Annabelle.
- Zachowuj się, prostaku! – ofukała go.
- Kto kogo wyzywa, ten sam…
- Ile ty masz lat, Olen? – westchnęła Anna i posłała mu zdegustowane spojrzenie. – Nie ty powinieneś zaczynać, pajacu. Pozwól państwu powiesić pierwszą bombkę! – złapała go za ucho i odciągnęła od ozdób, nie zważając na głośne stękanie i protesty. Allan zarumienił się, ponieważ zawsze rozróżniano jego i Jaspera jako panicza i pana. Określenie państwo brzmiało jak jedność. Przysunął się do mężczyzny, który tak namieszał mu w głowie, na co ten zahaczył palcami o jego palce. Ten drobny gest sprawił, że od niedawna nabierające sił serce Vedisa po raz kolejny tego dnia zabiło szybciej.
- Diabeł, nie kobieta – jęknął Olen, gdy udało mu się oswobodzić.
- Ty za to jesteś aniołem, dziecko kochane – Una złapała Allana w objęcia, zupełnie rozczulona jego słowami, a Elliah pozostał na swoim miejscu. Mrugał intensywnie, co było jedyną oznaką jego wzruszenia. Jasper pochylił się dyskretnie nad ramieniem arystokraty z drugiej strony niż spoczywała głowa panny Collins, by móc spokojnie szepnąć mu do ucha.
- Pierwszy raz to ciebie spytali o zdanie, a nie mnie.
- Dobrze, kochani. Dosyć tego dobrego, pora wziąć się do pracy – zarządziła kobieta odsuwając się od Allana i zakasując rękawy. Olen jęknął cierpiętniczo.
- Jeżeli ja jeszcze raz dzisiaj usłyszę to sformułowanie, to chyba umrę. Wykorzystałem na dzisiaj swój limit.
- To lepiej zbieraj siły na jutro – wytknęła Anna, dając mu kuksańca w bok. – W trakcie bankietu większość rzeczy będzie trzeba robić na bieżąco!
- Ty mnie nie pouczaj, jak ja mam pracować – prychnął zdegustowany szatyn i sięgnął po jedną bombkę, by przewiesić ją przez ucho Annabelle. – Bo zamiast choinki będziemy ozdabiać ciebie.
- Jesteś nieznośny, Olen! – wykrzyknęła, łapiąc za łańcuch ozdobny. Owinęła nim chłopaka i wytknęła mu język. Allan widząc poczynania dwójki przyjaciół roześmiał się szczerze, nieświadomie opierając się o klatkę piersiową Jaspera. Ten wciągnął głośno powietrze, po pierwsze oczarowany tym śmiechem, którego pragnął słuchać już do końca życia, po drugie bliskością chłopaka. Gdyby tylko mieli świadomość, jakie uczucia wywoływali w sobie nawzajem…
- Jest pan pewny, że drzewko ma zostać tutaj, a nie na sali bankietowej? – dopytał Elliah, po tym jak uwolnił Olena z łańcucha i ucho Anny od bombki.
- Zdecydowanie. Choinka jest dla nas, a nie dla gości. Poza tym, poza przyjęciami, do sali bankietowej nikt nie wchodzi. Kto by wtedy widział, jak piękna jest?
- Zatem prosimy powiesić pierwszą ozdobę i zaczynamy – zawołała radośnie Anna, odpychając od siebie Olena, który znów próbował przystroić ją kolejną rzeczą z pudełka. Allan i Jasper popatrzyli po sobie z ciepłym uśmiechem i sięgnęli po pierwszą bombkę, intuicyjnie wybierając dokładnie tę samą, przez co ich dłonie spotkały się. Po chwili na gałązce drzewka zawisła miniaturowa para białych anielskich skrzydeł, a Allan chował za swoimi długimi włosami zarumienione policzki. Jak długo jeszcze będzie w ten sposób reagował na najmniejszy kontakt z Jasperem?
***
Następny dzień przywitał domowników gęstymi chmurami spowijającymi niebo. Zanosiło się na konkretną śnieżycę. Allan nie miał ochoty wstawać z łóżka widząc, że w jego komnacie panuje półmrok, a Gaja przyjemnie grzała go swoim futerkiem, wtulona w jego bok, jednak myśl o tym, co ma dzisiaj do zrobienia skutecznie go motywowała. Nadal nie mógł się przełamać by jechać sam do miasta po prezent dla Jaspera, zatem postanowił dać mu coś, po co nie będzie musiał opuszczać rezydencji. Nie myśląc nawet o śniadaniu, ani o tym, że prawdopodobnie dostanie za to burę od Uny doprowadził się do porządku, złapał zeszyt z nutami, który trzymał pod poduszką i nie oglądając się na zdezorientowaną wilczycę, udał się do pokoju z instrumentami, w którym stał czarny, jak smoła fortepian.
***
- Gdzie jest panicz?
- Widział ktoś panicza Vedis?
- Panicz zniknął? Zaraz zaczną zjeżdżać się goście!
- Pan szuka panicza, czy ktoś z was go widział?
Były to jedyne pytania, jakie rozbrzmiewały w Devrilmanor od pory obiadu, na którym nie pojawił się młody arystokrata. Jego nieobecność na śniadaniu z początku nikogo nie zmartwiła, panna Collins była przekonana, że Allan po prostu jeszcze nie wstał, odsypiając poprzedni, przepełniony wrażeniami dzień. Gdy jednak nadeszło późne popołudnie, a Allan ani razu nikomu nie pokazał się jeszcze na oczy, zaczęła się poważnie niepokoić.
- Niech ktoś mi w końcu powie, gdzie jest Allan! – Jasper czuł, jak frustracja przejmuje nad nim kontrolę. Służba ucichła, widząc napięte oblicze swojego pana. W tamtym momencie przypominał tak bardzo człowieka, którym był przed pojawieniem się we dworze Allana. Annabelle zadrżała, Olen był w kuchni, więc skutecznie odgrodził się od złości pana i jedynie Una i Elliah ze spokojem stali przed Jasperem. – Zaraz pojawią się pierwsi goście, nie mogę dopuścić by Allan natknął się na kogokolwiek z nich. To nie są ludzie, przy których będę o niego spokojny. To nie są ludzie, z którymi którekolwiek z was powinno mieć jakikolwiek kontakt – mruczał pod nosem, przecierając twarz. – Nigdy w życiu bym ich tu nie sprowadzał, gdyby to nie było absolutnie konieczne.
Nikomu nie przyszło do głowy szukać w pokoju na trzecim piętrze, na samym końcu korytarza.
***
Utwór nadal nie był gotowy. Po kilku godzinach wciąż nie był zadowolony z tego, co skomponował. Początkowa wena gdzieś uleciała, gdy po raz kolejny usłyszał nie te dźwięki, co trzeba. Nie podobały mu się przejścia, nie podobały mu się arytmiczne frazy, które faktycznie brzmiały, jak nieumiejętne próby zagrania czegoś poprawnie, a nie jak celowy zabieg muzyczny. Allan westchnął zirytowany i wstał od instrumentu, by rozprostować kości. Nie był głodny, nie był zmęczony. Jego myśli skupione były na wyznaczonym sobie celu.
- Jak to możliwe, że coś, co z początku wydawało mi się idealne, teraz sprawia, że mam ochotę wyrwać te kartki i spalić je w kominku?! – sapnął, opadając na dywan. Zamknął oczy i rozłożył ramiona, pod palcami czuł jego miękkie włosie, a na prawym policzku ciepło, ponieważ położył się dość blisko ognia. Ciepło i miękkość to było dokładnie to, co czuł w obecności Jaspera. Dlaczego więc nie mógł tego wyrazić muzyką? Co sprawiało, że to nie wychodziło?! Chciał mu tą piosenką bez słów przekazać wszystkie emocje, jakie w nim wzbudzał. Całą historię, która zaczęła się wraz z przybyciem do Devrilmanor. Początkowy strach, ból, niepewność; przez pierwsze przyjaźnie, nadzieję aż po… Nigdy nie potrafił mówić o uczuciach, zawsze chował je w nutach.
- Jak ja mam mu inaczej powiedzieć, że… - urwał.
- Że jest dla mnie ważniejszy, niż ktokolwiek na świecie?
- Że jestem mu wdzięczny za to, co zrobił dla mnie do tej pory?
 - Że bez niego nie jestem w stanie oddychać?
 - Że nie mogę bez niego żyć?
- Mam po prostu powiedzieć mu to w twarz? To żaden prezent – jęknął. Bardzo się mylił, ale skąd mógł o tym wiedzieć? Poderwał się z podłogi, zabrał zeszyt z podpórki i cisnął nim w kąt, nie patrząc na nic. Nienawidził swojej niedoskonałości. Nic nie potrafił doprowadzić do końca. W ogóle nic nie potrafił.
Zaraz za dźwiękiem zeszytu uderzającego o podłogę podążył dźwięk, którego zupełnie się nie spodziewał. Tak brzmiałyby płatki śniegu, gdyby mogły. Allan poderwał głowę i skierował spojrzenie w ślad za notatnikiem. Obok niego leżał statyw z wiszącymi dzwonkami. To były one, ten dźwięk należał do nich i wydobył się, kiedy odbijały się o siebie podczas upadku.
Allan doznał olśnienia.
***
Dwudziestego czwartego grudnia nikt nie miał dobrego humoru. Allan czuł na sobie nadal złość Jaspera. Rozumiał, że jej powodem było to, że po prostu Devril martwił się o niego i wiedział, że nie było do końca mądre zaszywanie się na cały dzień w pokoju oddalonym od serca domu najbardziej ze wszystkich innych pomieszczeń, a później bezmyślne opuszczenie go w samym środku trwania bankietu, kiedy po domu kręcili się źli ludzie. Wolał nie myśleć, jak wszystko by się skończyło, gdyby nie Gaja i Jasper.
- Coś ty sobie w ogóle wyobrażał?! – Jasper trzymał go mocno za ramiona, a jego oczy wyrażały strach i złość, których nie był w stanie ująć w słowa.
- Jasper, ja tylko… - próbował się wytłumaczyć.
- Masz pojęcie co się mogło wydarzyć? Wiesz, że wśród ludzi na dole byli szpiedzy twojego ojca? Nie wiesz. Nie wiesz w takim razie także tego, że w trakcie, kiedy ty beztrosko brzdąkałeś sobie na fortepianiku, oni przeszukiwali całą posiadłość włącznie z twoją sypialnią! Gdzie. Miałeś. Wtedy. Głowę?! – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
- Chciałem po prostu… - znów spróbował się bronić, ale i tym razem nie dane mu dojść do głosu.
- Po prostu idź do swojej sypialni, zanim powiem kilka słów za dużo – Devril zabrał ręce z barków Allana i przeczesał palcami włosy. Było już naprawdę późno. Blondyn bez słowa obrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami komnaty, próbując powstrzymać łzy cisnące mu się do oczu.
Przecież tylko szykował dla niego prezent.
Allan wiedział że ostatnia myśl, jaka przeszła mu przez głowę, gdy zatrzaskiwał drzwi komnaty po kłótni z poprzedniego dnia była w dużej mierze samolubna. Jasper martwił się o niego, wszyscy się o niego martwili i mieli powód. Okazało się, że przeszłość nie wypuszczała go ze swoich ramion nawet na chwilę. Gdyby Gaja nie przyprowadziła Devrila w ostatniej chwili prawdopodobnie nie siedziałby teraz w jadalni, przy wspólnym śniadaniu. Bolało go, że Jasper z nim nie rozmawia. W pomieszczeniu nie rozlegał się żaden inny dźwięk, prócz szczęku sztućców.
Allan odsunął się od stołu i bez słowa opuścił pomieszczenie, na co Jasper nawet nie podniósł oczu znad talerza. Wszystkiemu przyglądała się Una, stojąc w rogu pomieszczenia razem z Annabelle, jak zawsze czuwając, czy niczego nie potrzeba przy stole.
- Oby szybko się pogodzili. W końcu dziś Wigilia – szepnęła Anna do swojej przełożonej. Una uśmiechnęła się, widząc swojego pana dyskretnie spoglądającego na wejście, za którym chwilę wcześniej zniknął Allan.
- Pogodzą się szybciej, niż myślisz.
***
Dzień jednak mijał, a świąteczna atmosfera gdzieś zupełnie wyparowała. Zarówno Allan, jak i Jasper snuli się bez ducha po korytarzach, nie mijając się ani razu, za to dbając o to, by zataczać wokół siebie odpowiednio szerokie łuki. Już na pierwszy rzut oka było widać, że są nieszczęśliwi i tylko ich duma nie pozwalała im dojść do porozumienia. Allan się zastanawiał czy w ogóle próbować zagrać Jasperowi utwór, który miał być dla niego prezentem. Skoro wszystko zaczęło się od tego, to nie chciał dolewać oliwy do ognia.
Po południu zajrzała do jego komnaty Annabelle, niosąc ze sobą tacę z herbatą.
- Panna Collins wygoniła mnie z kuchni, bo stwierdziła, że rozpraszam Olena, a młodsze pokojówki i pomoce kuchenne w zupełności jej na razie wystarczają, to przyszłam do ciebie i przyniosłam herbatę – wyjaśniła, podchodząc do stolika by odłożyć zastawę.
- Nie zaskoczyłaś mnie tym za specjalnie – uśmiechnął się delikatnie, widząc jak przyjaciółka nerwowo przestawia spodki z filiżankami. – Anno, spokojnie, bo ta porcelana zaraz skończy w skorupkach – zauważył z rozbawieniem.
- Ale wyobrażasz to sobie?! Ja! Ja go rozpraszam! To on mi cały czas dokucza i nie skupia się na pracy, ale to moja wina! – wywarczała, podając mu jednocześnie jedną filiżankę. – Dodałam goździków i cynamonu, będzie smakowała Świętami.
- Anno… - naprawdę nie miał ochoty myśleć o nich. To miały być pierwsze prawdziwe Święta od dawna, radosne, ciepłe, beztroskie. Tymczasem magia go zupełnie opuściła, kiedy zobaczył zacięty wyraz twarzy Jaspera.
- Allanie, posłuchaj mnie uważnie – zaczęła dziewczyna, obejmując dłońmi ciepłe naczynie. Wiedzieli, że są sami w pokoju, więc formalności były zbędne. Teraz nie był paniczem. Teraz był zagubionym w uczuciach chłopakiem, któremu przyjaciółka starała się pomóc. – Pan Devril jest trudnym człowiekiem. Ale to nadal człowiek, który obdarzył cię naprawdę niesamowitym uczuciem. Nie widzisz ile rzeczy tu się zmieniło dzięki tobie?
- Co na przykład? – mruknął bez entuzjazmu.
- Zaraz zdzielę cię po głowie, arystokrato – zniecierpliwiła się. – On się zmienił. Cały się zmienił. A raczej odnalazł dawnego siebie, którego ja nigdy nie miałam okazji poznać, ale widzę po Unie i Elliahu, że oni go rozpoznali, poza tym to ich słowa. W samym dworze jest dużo żywiej! Uczymy młodych do zawodu. W Rivenhall jest mnóstwo rezydencji, które mogą dać im dobrą pracę. To dzięki tobie te dzieciaki będą mogły zapewnić lepszy byt swoim rodzinom i sobie samym.
- Ale wczoraj byłem tak nie rozważny… - wyszeptał, wlepiając oczy w swoją herbatę. – Annabelle, ja kompletnie nie pomyślałem o tym, że oni mogą mnie szukać, że będą chcieli mnie uciszyć po tym, jak wyszedł na jaw cały przekręt ojca.
- O, o tym będziesz musiał mi kiedyś opowiedzieć, bo naprawdę nic nie rozumiem z całej tej sytuacji – zaznaczyła. – Słuchaj, po prostu porozmawiaj z nim. On strasznie się o ciebie martwił, cały dzień wszyscy cię szukali, nawet ja w pewnym momencie myślałam, że po prostu zleję cię szmatą do mycia podłóg, jak w końcu cię znajdę.
- Dziękuję, Anno. Teraz czuję się znacznie lepiej – odpowiedział z przekąsem.
- Wcale nie masz się czuć lepiej, masz mieć świadomość, że zrobiłeś głupio…
- Przecież wiem!
- Ale nie ty jeden zachowujesz się głupio – dokończyła. – Następnym razem daj mi dokończyć. Naprawdę dobraliście się, jak w korcu maku – westchnęła.
- Zupełnie, jakbym gdzieś już to widział – uśmiechnął się cwanie.
- Chyba nie rozumiem?
- Zapytaj Olena, on ci wyjaśni – wytknął jej język i szybko uchylił się przed lecącą w jego stronę poduszką.
- Jesteś okropny, naprawdę, aż dziw bierze, że jeszcze się z panem nie zeszliście, tylko krążycie wokół siebie – prychnęła, po czym odstawiła pustą już filiżankę na spodek. Allan zarumienił się wyraziście.
- Anno!
- Nie Annuj! Taka prawda. Gołym okiem widać, jak ważni dla siebie jesteście. W kuchni stawiają zakłady, który z was pierwszy wyzna drugiemu swoje uczucia.
Allan jeszcze nigdy w życiu nie czuł się bardziej zażenowany. Czy naprawdę byli aż tak oczywiści dla wszystkich wokół, tylko nie dla siebie nawzajem?
- Tak – odrzekła twardo.
- Powiedziałem to na głos?
- Zdecydowanie – roześmiała się, widząc jego speszenie. – Zrób to dzisiaj. Powiedz mu, że go kochasz, jestem pewna że wybaczy ci wszystko. Poza tym, ty mu wybaczyłeś, kiedy byłeś pewny, że kupił cię, jak przedmiot.
- To wszystko było zupełnie inaczej!
- Wtedy o tym nie wiedziałeś, racja? Poza tym strasznie rozkrzyczany się zrobiłeś, wiesz? I pomyśleć, że pierwszego dnia praktycznie nie mogłam wyciągnąć z ciebie słowa.
- Mam dość, wezmę Gaję do ogrodu, bo przysięgam że w innym przypadku znajdę się w kuchni i przekażę Olenowi ciekawe informacje, jakie udało mi się wyciągnąć na podstawie bacznych obserwacji – zagroził Annabelle. Wstał z łóżka i przywołał do siebie wilczycę, która wcześniej spokojnie leżała przy kominku.
- Siebie warci – prychnęła Anna, jednak także się podniosła i krótko uściskała swojego przyjaciela. – Powiedz mu dziś przy kolacji wigilijnej. Olen przygotował niesamowite rzeczy, a przy dobrym jedzeniu lepiej się mówi o uczuciach.
- Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby to on zrobił pierwszy krok – westchnął, wsuwając dłoń w kryzę zwierzęcia.
- Myślę, że boi się odrzucenia albo nie chce, żebyś czuł się niezręcznie. Po prostu jest ostrożny. Nie musisz mówić mu wprost, jeśli nie chcesz. Nakieruj go jakoś, jeżeli chcesz, żeby przejął inicjatywę w tym temacie.
- Dobrze, pani ekspert, dziękuję za radę – zagryzł wargę i pozwolił by pierwsza opuściła komnatę.
- Mówię poważnie.
- Ja też. Postaram się nie stchórzyć.
***
Jasper stał przed lustrem w swojej komnacie i poprawiał spinki na mankietach koszuli, a myśli kłębiły się w jego głowie bez ustanku.
- Powinienem mu dzisiaj powiedzieć. Zaraz po tym jak go przeproszę. Nie chcę takich urodzin dla siebie i takich Świąt dla niego. Był nieodpowiedzialny, ale ja też nie zachowuję się teraz w porządku, jesteśmy dorośli, a dorośli rozmawiają żeby rozwiązywać problemy… Ewentualnie dają sobie po twarzy. Bogowie, dlaczego czuję się, jak zagubione dziecko, jeżeli chodzi o niego… Mam nadzieję że chociaż prezent mu się spodoba.
Wziął do ręki niewielkie, ozdobne pudełko i uniósł wieczko. Na kaszmirowej poduszeczce spoczywała delikatna bransoletka z białego złota. Łańcuszek w pewnym momencie zmieniał się w połowę anielskich skrzydeł. Ozdoba na wierzchu była grawerowana na podobieństwo piórek,  między którymi znajdowało się niepozorne słowo ujęte kursywą
Forever
Upewnił się, że wszystko jest w należytym porządku by następnie zamknąć pudełeczko z powrotem i schować je do kieszeni marynarki. Nadeszła pora na ich pierwszą wspólną kolację wigilijną. Nie ociągając się dłużej, zszedł do jadalni, gdzie jego oczom ukazał się stół zastawiony wcześniej przez młodszych lokajów, którzy po wywiązaniu się ze swoich obowiązków wrócili na Święta do swoich domów, podobnie zresztą jak młodsze pokojówki i pomoce kuchenne.
Drzwi na drugim końcu pomieszczenia otworzyły się, a w nich stanął Allan. Jasper nie mógł oderwać od niego wzroku. Wyglądał tak niewymuszenie, naturalnie… Nie miał słów na to by określić, jak piękny wydał mu się Vedis. Białe, lekkie szaty, w których lubował się młodszy, miękko otulały jego ciało. Włosy luźno spływały na łopatki, jedynie pasma od skroni były spięte lekko z tyłu.
Zorientowawszy się, że chłopak zdążył podejść do stołu otrząsnął się z własnych myśli i pośpieszył, by odsunąć mu krzesło. Allan zupełnie się tego nie spodziewał, ale podziękował cicho i poczekał aż Jasper zajmie swoje miejsce.
- Smacznego – odezwał się, nim podniósł sztućce. Jasper spojrzał na niego znad talerza parującej zupy.
- Smacznego – odpowiedział miękko, jeszcze przez chwilę nie spuszczając z niego wzroku. Nie patrzył wcale już na zagubionego chłopca, który boi się życia i świata. Patrzył na kogoś, kto potrafi postawić na swoim, kto lubi chować się we własnym świecie i bojąc się wciąż ludzi, potrafi im pomóc. Patrzył na sens swojego życia. Musiał mu to tym powiedzieć.
Kolacja odbywała się w ciszy, co jakiś czas tylko przychodził Elliah na zmianę z Uną i Annabelle, by zmienić nakrycie, odnieść pusty półmisek bądź jedną potrawę zmienić na inną. W większość przypadków te wędrówki miały bardziej charakter kontrolny sytuacji między dwójką mężczyzn, by następnie zdać relację pozostałej trójce czekającej w kuchni. Każdy podświadomie czuł, że ten wieczór zaważy na wszystkim.
Kiedy wstali od stołu, Jasper podszedł do Allana i ujął do lekko za rękę. Pociągnął go za sobą, by przejść do salonu, który w tamtej chwili obojgu wydał się znacznie bardziej przytulny niż olbrzymia jadalnia, która pomimo ich obecności i tak przytłaczała pustką. Allan bez słowa podążył za nim.
- Chciałem Cię przeprosić – zaczął Jasper, nie wiedząc jak dalej dobrać słowa. Allan wpatrywał się w niego zdziwiony.
- To ja jestem tym, który powinien przepraszać – zaprotestował. – Zachowałem się tak strasznie głupio… - jęknął, czując jak łzy napływają mu do oczu. Nagle poczuł na sobie ciężar całego poprzedniego i teraźniejszego dnia, a także uczuć, które od dawno w sobie tłumił. Widząc to, Jasper szybko przyciągnął go do siebie, by zamknąć w uścisku.
- Martwiłeś się o mnie, wszyscy się o mnie martwili, a ja tak głupio się wystawiłem i naraziłem też ciebie na niebezpieczeństwo i…
- Hej, spokojnie. Już dobrze – Devril nie spodziewał się takiej reakcji ze strony Allana. – Uwierz mi, że to była ostatnia rzecz, o jakiej myślałem. To o ciebie się bałem. Gdyby coś ci się stało… Allan, ja nie wyobrażam już sobie życia bez ciebie, rozumiesz? Gdyby im się jednak udało, to tak, jakbym sam umarł – przytulił go mocniej, czując że i nad nim wzruszenie bierze górę. Allan zacisnął dłonie na klapach jego marynarki, wtulając twarz w jego klatkę piersiową.
- Nie chcę, żeby między nami było cały czas tak, jak było dzisiaj. Świadomość, że jesteś na mnie zły, że ze mną nie rozmawiasz, była gorsza, niż świadomość że własny ojciec pragnie mojej śmierci – powiedział cicho. – Ale to była moja wina.
- To była nasza wina – odparł, chowając nos w jego włosach. Odsunął się jednak szybko, kiedy przypomniał sobie o tym, co spoczywało w jego kieszeni. – Mam coś dla ciebie – wyciągnął pudełeczko.
- Jasper… - blondyn otworzysz szeroko oczy, wpatrując się w przedmiot spoczywający w jego dłoni.
- To nic wielkiego, ale chciałem przez to powiedzieć Ci... W sensie, chciałem powiedzieć – plątał się Devril, ponieważ wszystkie słowa nagle uciekły, zostawiając za sobą pustkę w jego głowie. Widzą to, Allan po prostu wziął od niego prezent, by za chwilę móc podziwiać jego zawartość. Zaniemówił, widząc delikatną biżuterię. Dotknął palcem skrzydełka. To już był symbol, który należał tylko do nich, odkąd wszystko stało się jasne. Jasper przełknął ślinę i wziął bransoletkę. – Mogę?
Allan kiwnął głową a po chwili poczuł na nadgarstku chłód metalu. Jego wzrok przykuł drobny napis.
- Podoba ci się? – spytał niepewnie Jasper.
- Jest przepiękna, Jasper – Allan uśmiechnął się i spojrzał w tak ukochane przez niego oczy, ale nie dane mu było długo cieszyć się tym widokiem, ponieważ znów został przyciągnięty do torsu mężczyzny. – Ja też coś dla ciebie mam – wyszeptał mu w zagłębienie szyi i miał szczerą nadzieję, że ten go usłyszał, ponieważ głos grzązł mu w gardle ze wzruszenia.
- Przecież ty mi nic nie musisz dawać, po prostu bądź ze mną – odrzekł natychmiast, przesuwając dłońmi po plecach młodszego. – Po prostu mnie kochaj, Allan.
Blondyn zamarł w jego ramionach. Jasper poczuł, jak całe ciało młodego arystokraty się naprężyło, przez co zdążył się zestresować.
A co, jeśli to za wcześnie? Co, jeśli on nie odwzajemnia moich uczuć? Zaczynał panikować, nie otrzymując odpowiedzi. Odnotował jednak, że uścisk ramion chłopaka wokół jego talii nie zelżał ani odrobinę, a wręcz przeciwnie. Zastanawiał się też czyje serce słyszał w tamtej chwili. Swoje, czy Allana? Zdał sobie wówczas sprawę, że naprawdę trzymał w ramionach cały swój świat, za który był gotów walczyć i poświęcić cały majątek, całego siebie i każdego, kto stanąłby mu na drodze do szczęścia i bezpieczeństwa jego ukochanego. Bo naprawdę go kochał, jak nikogo dotąd. Nikt nigdy nie zaprzątał jego myśli do tego stopnia, nawet w momencie, gdy w ogóle nie było go obok. A kto zliczy ile lat żyli z dala od siebie? Zabijając wspomnienia i wypierając z myśli świadomość swojego istnienia? Nawet wtedy, blond włosy anioł nie opuścił jego serca ani na chwilę.
- Mógłbyś powtórzyć? – poprosił cicho Allan, patrząc niedowierzająco na jego twarz w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak, świadczących, że to wszystko nieprawda. Nie znalazł jednak nic podobnego.
- Kochaj mnie, Allan. Tak, jak ja kocham ciebie. Kochaj mnie chociaż trochę – wyszeptał. Delikatnie ujął dłonią jego policzek i pogładził go kciukiem. Spoglądał w oczy, przejrzyste, jak woda. Jedyne oczy, w których widział swoje prawdziwe odbicie. Z policzka zjechał palcem do bladych ust i zahaczył o ich dolną wargę. Tak bardzo ich pragnął. – To moje świąteczne marzenie – dokończył.
- Kocham cię bardziej, niż trochę – odrzekł Allan. Uwolnił te słowa. Po raz pierwszy pozwolił wybrzmieć swoim prawdziwym uczuciom, nie przejmując się zupełnie, jak zostaną odebrane, co go spotka po ich wyjawieniu. Pierwszy raz nie bał się tego. Nie bał się już przyznać, że on może kochać. I że ta miłość nie różni się niczym od innych miłości, nawet jeśli dla niego samego jest najbardziej wyjątkowa na świecie. Jasperowi nie trzeba było więcej. Nie namyślając się dłużej pochylił się nad Allanem, by ich usta mogły spotkać się po raz pierwszy. Delikatnie musnął wąskie wargi, a po chwili przycisnął do nich swoje własne, scałowując każde usłyszane i upragnione słowo. Uczucia, które wybuchły w ich sercach nie sposób opisać słowami. Allan miał wrażenie, że w jego wnętrzu zrodziła się wiosna w środku śnieżycy, że na przekór mrozom rozkwitło w nim prawdziwe życie, którego tak długo szukał i o którym tyle marzył. Usta Jaspera były ciepłe i miękkie, czule masowały jego własne, a on rozpadał się w jego objęciach.
– Kocham cię i to chciałem ci dzisiaj powiedzieć, i dlatego spędziłem wczorajszy cały dzień w tamtym pokoju. Też coś dla ciebie mam – powtórzył, kiedy Jasper się odsunął. Próbował pozbierać swoje myśli do ładu, oszołomiony całą paletą uczuć, jaka nagle objęła go całego. – Ale musisz iść ze mną.
- Dlaczego…
- Po prostu chodź – pociągnął go za sobą, omal nie zderzając się w przejściu z panną Collins.
- Powoli, chłopcy! To nie ucieknie, gdziekolwiek biegniecie – zaśmiała się kobieta, kręcąc głową. Nie kryła się z tym, że jest szczęśliwa widząc ich razem. Ich pan zasłużył na to, by także być szczęśliwym w życiu, a ona widziała, że to panicz Vedis się do tego przyczynił.
- Przepraszam, proszę pani! – rzucił przez ramię, niczym beztroskie dziecko. Tak też się czuł, kiedy biegł z Devrilem korytarzami, które także zdążył pokochać w ostatnich miesiącach. Tu był jego dom. Tu i w ramionach jego ukochanego.
Gdy znaleźli się na górze, usadził Jaspera na stołku przy fortepianie, by następnie usadowić się obok niego. Położył dłonie na klawiaturze instrumentu, ale nie zmusił go jeszcze do wydobycia żadnego dźwięku.
- Nie wiedziałem, co mógłbym ci kupić. Poza tym bałem się udać samemu do miasta – wyznał. – Dlatego pomyślałem, że dam ci muzykę. Zanim mnie uratowałeś, była dla mnie wszystkim. Chcę ci dać moje wszystko, ponieważ mam nowe i to ty nim jesteś – uśmiechnął się ciepło, nie zwracając uwagi na szaleńczy bieg swojego serca. Jasper zaniemówił. Próbował przełknąć łzy, które niekontrolowanie zaczęły cisnąć mu się do oczu i nim wybrzmiały pierwsze takty, przykrył dłoń Allana swoją własną. Mankiet koszuli podciągnął się ukazując bransoletkę bliźniaczą do tej, która spoczywała na nadgarstku chłopak, jedynie napis je odróżniał od siebie.
Ever since
- Więc jest nierówno – zauważył.
- Jak to? – zdziwił się Allan.
- Bo już dałeś mi jeden prezent. Dałeś mi swoją miłość.
- Ty dałeś mi swoją i znacznie więcej. Po prostu pozwól mi zagrać. Wesołych Świąt, Jasper i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, kochanie.
I zagrał, pozostawiając Jaspera w osłupieniu. Najlepiej, jak potrafił, wkładając w ten utwór wszystkie emocje, jakie skrywało jego serce, wspomnienia, obawy i nadzieje. Zawarł tam siebie i w takiej postaci oddał się Jasperowi. Miał już wszystko, czego potrzebował, a cała reszta, która pozostała za murami rezydencji; rzeczywistość, do której zmuszeni byli wrócić już niedługo, przestała mieć znaczenie.
***
- A ja wam mówiłam, że tak to się skończy – westchnęła Annabelle, na jej twarzy malował się pełen satysfakcji uśmiech.
- To ja tak mówiłam, skarbeńku – zaprzeczył panna Collins, ujmując Elliaha pod ramię, kiedy schodzili po schodach. Za ich plecami pozostawała melodia wygrywana na fortepianie.
- To prawda – przytaknął mężczyzna, w obawie, że w którejkolwiek chwili mógłby zostać zepchnięty ze szczytu każdej kolejnej z trzech kondygnacji.
- Nie sposób się nie zgodzić – dodał Olen, wesoło przeskakując po dwa stopnie. Kto by pomyślał, że zbliżał się do dwudziestego szóstego roku życia, podczas gdy nadal zachowywał się na szósty.
- Żebyś przypadkiem nie skręcił kostki na tych schodach – prychnęła Anna. – Zmówiliście się przeciwko mnie. – fuknęła, gdy udało im się dotrzeć do ich bazy wypadowej, to jest - do kuchni. Olen zaraz znalazł się obok, by naciągnąć jej czepek na oczy.
- Brzydko mi życzysz.
- Kochani… - próbowała się wtrącić Una. Rozbawiona oparła się na barku Elliaha i obserwowała poczynania mającej się ku sobie dwójki.
- Momencik, panno Collins, muszę najpierw uciszyć to dziecko.
- Ależ masz do tego doskonałą okazję – zawtórował jej lokaj, wskazując na sufit.
- O czym, pan mówi, Elliahu? – zdziwił się Olen, ale podążył wzrokiem za jego palcem. Jego oczy napotkały jemiołę, gęsto zwisającą z relingu na garnki. Jemiołę, pod którą stali oboje. – Och. – I nie namyślając się długo, objął w talii Annabelle przyciągając ją do pocałunku.
- Bo w święta cuda się zdarzają i nawet zwierzęta przemawiają ludzkim głosem – podsumowała gospodyni, a Elliah roześmiał się szczerze na widok zdezorientowanej miny Anny. Wszyscy czuli, że nadchodzi coś wielkiego, a szczęście, które wychylało się tego wieczora z każdego zakamarku domu było tylko ciszą przed burzą. Póki co każdy jednak wolał skupić się na tym, co teraz. Chociaż przez te trzy wyjątkowe dni w roku nie chcieli się martwić. Zło czyhało gdzieś w tej zamieci, ale na razie drzwi pozostawały zamknięte, to jeszcze nie był czas ostatecznej rozgrywki.
Gaja zastrzygła uszami.
Koniec

Allan: Święta w Rivenhall

Witajcie, kochani! Nie było mnie tutaj wieki! Ale bardzo dużo działo się ostatnio w moim życiu, między innymi studia, rozpoczęcie nowej pra...