PROJEKT DOMU - CZYLI NIEZŁA ZAGWOZDKA




Kiedy po bardzo szybkiej decyzji o budowie domu przyszedł czas na wybór projektu, okazało się, że wcale nie jest to takie proste. Zwłaszcza gdy tego wyboru dokonują osoby, które wiedzą czego chcą, jakie są ich potrzeby i są w tym temacie delikatnie mówiąc... bardzo wybredni.

To może na początek kilka słów o wymogach, jakie miał spełniać projekt naszego "idealnego domu":

 1. Obszerna strefa dzienna
miała łączyć kuchnię z jadalnią i salonem. W kuchni MUSIAŁO być miejsce na moją wymarzoną wyspę, część jadalniana natomiast miała pomieścić duży stół, najlepiej przy dużym oknie. Aaa i jeszcze spiżarka! Było to kryterium ważne, choć nie kluczowe.

2. Niewielki pokój na parterze
 który stałby się królestwem mojego męża (tam w końcu miały się pomieścić wszystkie jego dziwne sprzęty, kabelki, roboty, komputery, gitary itd ...). Najlepiej by pokój ten znajdował się tuż przy pokoju dziennym i był z nim połączony dużymi przeszklonymi drzwiami.

3. Antresola
Obecnie mieszkamy w bardzo wysokim mieszkaniu z antresolą i uwielbiamy tą przestrzeń, jaką mamy nad głowami. Dlatego też bardzo chcieliśmy aby i dom był otwarty na salon.

4. Trzy sypialnie na piętrze
niekoniecznie bardzo obszerne, bardziej zależało nam na dużej przestrzeni na parterze niż wielkich pokojach na piętrze.

5. Dwie łazienki
niewielka na dole, większe na piętrze.

6. Miejsce na "warsztat"
to od dłuższego czasu było nasze wielkie marzenie. W części gospodarczej, obok garażu i kotłowni miało się znaleźć niewielkie pomieszczenie na naszą "dłubaninę", innymi słowy taki pokój "małego majsterkowicza" ;p

No, to by z grubsza było na tyle :) Niby nie były to wymagania z kosmosu, żadna tam willa z basenem, a jednak... okazało się, że znalezienie tego wymarzonego projektu nie jest takie proste. Już myśleliśmy, że albo zdecydujemy się na projekt autorski (co jednak w grę raczej nie wchodziło, bo nie wspomniałam, że miał być to domek raczej ekonomiczny), albo będziemy musieli pójść na pewne kompromisy.
Wiele godzin spędziliśmy na szukaniu "tego jedynego" projektu, wiele nocy zarwaliśmy na rozmowach a czasem i zażartych dyskusjach. W końcu wybraliśmy. Niestety, pomimo iż projekt był zachwycający, to i on nie spełniał naszych wszystkich wymogów…
Aż tu nagle… zupełnie przypadkiem natrafiłam na projekt „Oleg”, który okazał się "tym jedynym" :).

parter:


piętro:  


oraz widok na elewację frontową oraz ogrodową:






Cały projekt razem z wizualizacjami oraz rzutami możecie zobaczyć na stronie portalu  Extradom.pl, na którym znajdziecie także wiele innych projektów.

„Oleg” to dom, który spełnia wszystkie nasze kryteria. A po niewielkich zmianach, których dokonaliśmy w projekcie, będzie wręcz idealny. Jest tu duża przestrzeń dzienna, gabinet, a co ważne i antresola. Do tego sypialnie z łazienką na piętrze oraz miejsce na warsztat, co jak wspominałam jest dla nas bardzo ważne.
A oto zmiany, których dokonaliśmy na poziomie adaptacji projektu:

1. usunęliśmy kominek i ściankę działową miedzy kuchnią a pokojem, tak, by powstała jedna duża przestrzeń,
2. pomniejszyliśmy spiżarnię,  by zrobić miejsce na większy stół,
3. powiększyliśmy pomieszczenie gospodarcze za garażem, by mieć całkiem spory warsztat.

Jedynie gabinet na parterze nie ma bezpośredniego połączenia z pokojem dziennym, ale stwierdziliśmy, że jakoś to przełkniemy ;)

I co o nim sądzicie?












NIE POWIEDZIAŁAM ŻEGNAJ ...






Nawet nie zdawałam sobie sprawy, ile mnie tu nie było. Dopiero, gdy spojrzałam na datę pod ostatnim postem, okazało się że to… prawie pół roku. Serio? Nie wierzę! Jak ten czas leci…
Dlaczego przerwałam pisanie?
Chyba w pewnym momencie zbyt poważnie zaczęłam traktować to miejsce, za bardzo się przejmować, sprawdzać statystyki, ilość komentarzy itd. Wszystko to mnie przygniotło, a samo prowadzenie bloga w pewnym momencie przestało być przyjemnością. Dlatego uciekłam…
Ale nie powiedziałam „żegnaj” .
I nie mówię.

Przez te niecałe 6 miesięcy trochę się u nas działo. Ci,  którzy śledzą mój profil na Instagramie, pewnie się orientują.
Po kilku miesiącach przygotowań, załatwianiu formalności, pozwoleń itd. itp… ruszyła budowa naszego domu.
I o tym mam zamiar pisać tu od czasu do czasu. Może ktoś z Was chętnie poczyta, może komuś ta wiedza się przyda, bo sam planuje podjąć taką szaloną decyzję? Kto wie…
Ręka do góry, kogo kręcą materiały budowlane, rodzaje ociepleń i pokryć dachowych? No kogo? ;p
Ok, nie będę aż tak brutalna, zacznę od projektu. Ale to w następnym wpisie.

A poniżej kilka zdjęć z pola bitwy. 









AMERICAN DREAM I CZEKOLADOWE CIASTECZKA




Pojawia się rok w rok. Zazwyczaj na jesień (i nawet już o tym pisałam tu). Każe przeglądać zdjęcia w internecie, oglądać stare filmy, sprawdzać ceny połączeń lotniczych, by wraz nadejściem zimy schować się do szufladki z napisem "marzenia do spełnienia". Ta chęć by spakować wielką walizkę i wyruszyć w wielogodzinną podróż. Daleko... za ocean.
Taki mój "american dream". Marzenie, które jeszcze trochę marzeniem pozostanie. Jednak teraz już wiem na pewno, że kiedyś się spełni, bo jak się czegoś mocno pragnie... 
Marzenie to stało się jeszcze większe, odkąd mąż mój paskudnik wrócił. Pojechał sobie bezczelny właśnie tam, beze mnie, natomiast z kolegami z pracy, wszak wyjazd służbowy to był. A tak prosiłam... weź mnie ze sobą, przecież zmieszczę się do walizki (serio, sprawdzone), mała jestem, może nikt nie zauważy... No ale nie przeszło. Pojechał (jeszcze raz nadmienię, że BEZE MNIE). I przepadł. Tzn. nie przepadł tak zupełnie, bo wrócił, przepadł natomiast mentalnie. Zakochał się w pięknych miasteczkach, w ludziach, w jedzeniu (i wcale nie mówimy o fast foodzie),w tamtejszej przyrodzie... 









A mi pozostaje oglądać zdjęcia i nadal marzyć. A w przerwie mogę sobie zrobić czekoladowe ciasteczka. Takie na wzór tych z amerykańskich filmów. Choć M. mój stwierdził, że aby smakowały tak jak te "oryginalne", to musiałabym dodać jeszcze z pół kilo cukru ;)







A jakby ktoś był chętny, to podaję przepis:

pół kostki masła,
2 jajka,  
2 szklanki mąki (u mnie pełnoziarnista), 
4 łyżki cukru (wersja amerykańska - patrz wyżej ;)),
2 łyżeczki kakao,
1 łyżeczka cynamonu,
1 łyżeczka proszku do pieczenia, 
garść posiekanych orzeszków ziemnych (opcjonalnie),
pół tabliczki posiekanej gorzkiej czekolady (lub słodkiej oczywiście),
szczypta soli.

Miękkie masło utrzeć z cukrem. Dodać jajka. Następnie mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia, kakao i solą. Na końcu dodać orzeszki i czekoladę. Zagnieść wszystko. Z ciasta formować małe kulki, następnie je spłaszczyć i ułożyć na blasze wyłożonej papierem. Piec około 15 min. w temp. 180 stopni ( ja piekłam 20 i wyszły nieco za suche).






DŁUUUGA PRZERWA




Nie planowałam tak długiej przerwy na blogu. Tak jakoś wyszło... Początkowe braki czasu, które spowodowane były szaloną decyzją o kupnie działki, zmieniły się w zastój umysłowy i brak chęci do pisania. Ale już chyba wracam. Już mi czegoś brakuje... 

Zatem mam nadzieję, że jeszcze wszyscy moi czytelnicy nie pouciekali, że ostała się jakaś zbłąkana owieczka ;) 
A na razie kilka kadrów z "naszego miejsca" :)











CZAS PRZERWAĆ MILCZENIE



O pewnym marzeniu.
Myśl ta kiełkowała już od dawna w naszych głowach. Choć początkowo, dokładnie nie wiedzieliśmy, co to za myśl i o co tak naprawdę nam chodzi. Czegoś pragnęliśmy, ale nie potrafiliśmy tego nazwać. 
Była w nas jakaś taka niesprecyzowana dokładniej potrzeba zmiany. Ech, a gdyby tak rzucić to wszystko i wyjechać gdzieś? Zamieszkać w jakiejś chatce, z dala od...no właśnie, od czego? Od ludzi? Miasta? Sztuczności? Obłudy? Pogoni...? Chyba po trochu od tego wszystkiego. Wiedzieliśmy jednak, że to tylko marzenie, no bo jak to tak...zostawić wszystko i wszystkich...?

A teraz o pewnym przypadku.
Zaczęło się wszystko w pewien sierpniowy dzień. Przez przypadek lub też zrządzenie losu, jak kto woli, znaleźliśmy się w miejscu, w którym byli również i nasi przyjaciele. Podzielili się z nami nowiną - kupują działkę, będą budować dom. Jeszcze tego samego wieczoru wspólnie pojechaliśmy, by zobaczyć, gdzież to oni się wyprowadzą. "Kurcze, naprawdę tu ładnie", pomyślałam. Ale zaraz potem było "mnie by się nie chciało, tyle pracy, wyrzeczeń...".  Oszczędzę Wam opisu tego, co działo się w naszych głowach przez następny tydzień. Powiem tylko, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, to przyszłoroczne Święta spędzimy we własnym domu. A moja sąsiadka z czasów dzieciństwa... znowu będzie moją sąsiadką ;) 



Dlatego zniknęłam. Inne sprawy zaprzątały moją głowę i na bloga już nie starczało czasu, a niekiedy po prostu sił. Ale teraz wracam i mam zamiar znów pisać regularnie :)



SYPIALNIA DLA DWOJGA




Skoro pozbyliśmy się z naszej sypialni małego "intruza" ;), trzeba było nieco w niej pozmieniać. Że "trzeba", uważałam tylko ja, bo małżonek mój konieczności większej nie widział. Ale, że żona wierciła dziurę w brzuchu, a ściany wołały o pomstę do nieba, mój dzielny mężczyzna zebrał się i w dwa wieczory sypialnia była gotowa. No może nie do końca, bo w końcu malowanie to  nie wszystko, prawda?  Jakiś czas temu wspominałam, że marzą mi się białe ściany. Przyznam jednak, że nie przypuszczałam, iż efekt końcowy aż tak bardzo mnie zachwyci (czyli teraz pozostało jeszcze "tylko" reszta domu do odmalowania ;)). Tak więc po dodaniu kilku nowych dodatków, po zaprzyjaźnieniu się z wiertarką (tak mężu, już nie będę musiała Cię więcej prosić tygodniami), po małych dywanowych wymianach (dywan z pokoju F. trafił do nas, on natomiast dostał nowy), mogę uznać sypialnię za gotową.  Aaa zapomniałabym, w końcu zdecydowaliśmy się na łóżko. Po wielu latach, dojrzeliśmy do tej decyzji i pożegnaliśmy się z naszym materacem. I teraz nawet mężuś twierdzi, że jest tak fajnie, że aż się nie chce stąd wychodzić... czyli witajcie długie leniwe poranki ze śniadaniem w łóżku. Tylko żeby jeszcze synuś nie wywlekał nas (czytaj mnie) z łózka o 6.30 (i to przy dobrych wiatrach)...



















A poprzednie wersje naszej małżeńskiej alkowy znajdziecie TU. Zapraszam! 




PO CO NIEPRACUJĄCEJ MATCE... KĄCIK DO PRACY




O tym, jak zostałam eksmitowana (lub też sama siebie eksmitowałam, sama nie wiem jak było naprawdę) z "naszego" znajdującego się na antresoli workspace'u jak się to teraz podobno mawia, pisałam jakiś czas temu, TU. Pisałam też, jak to marzy mi się mieć swój własny kąt do  pracy.
Można by zadać jednak pytanie...po co niepracującej matce kącik do pracy? No tak, po co? Bo przecież narzędzia pracy, którymi się na co dzień posługuję to odkurzacz, mop i ściera. Bo przecież moje centrum dowodzenia to kuchenny blat... 
A no potrzebny mi on i już! Do równowagi psychicznej zwłaszcza. Bo fajnie jest wiedzieć, że coś w naszym wspólnym domu jest tylko moje*. Fajnie, gdy każdy ma jakiś swój własny kąt, do którego intruzom wstęp wzbroniony. Fajnie, gdy ma się miejsce, gdzie można usiąść sobie od czasu do czasu  z kubkiem kawy i po prostu pomyśleć (jeszcze fajniej byłoby gdyby to nie było tylko od czasu do czasu i nie była to chwila ;p).
 A więc jak już mówiłam, marzenie moje się spełniło. Mam swój kącik. Może jeszcze nie do końca urządzony, może jeszcze brakuje kilka drobiazgów (np. lampki), ale wszystko w swoim czasie. 
Stolik jest? Jest! Krzesło jest? Jest! Czyli to, co najważniejsze mam :) A wcale niełatwo było zaopatrzyć się w stolik, jaki chodził mi po głowie. Biurka tradycyjnego nie chciałam, głównie ze względu na gabaryty i toporność. Marzył mi się jakiś stary stolik, koniecznie z szufladą, który jednak nie kosztowałby majątku. Szukałam, czekałam, znowu szukałam i znowu czekałam. I znalazłam. Wystarczyło nieco przemalować i stary, kuchenny stolik pamiętający czasy PRL-u stanął w naszej sypialni, by teraz pełnić zaszczytną rolę mojego biureczka. Krzeseł u nas pod dostatkiem, bo kupując do jadalni, kupiliśmy ich chyba... z 11. A że ostatnio mam nieco niedosyt kolorów w moim wnętrzu, to wybrałam nie białe, a pomarańczowe. Wiem, że wiele osób nie przepada za tym kolorem. Ja jednak,mimo że pastele lubię, to jakoś nie widzę ich u siebie w domu. Zatem oprócz bieli, czerni i szarości jest także kropla pomarańczy i...odrobinka różu.
 To tyle. Idę się relaksować. W końcu mamy urlop nr 2 :)

*taaak... tylko moje. Pomarzyć dobra rzecz... Dziecię moje chyba biureczko ME również polubiło i teraz tylko myk cyk i już jest na krześle, już otwiera szufladkę i nucąc sobie coś pod nosem odkrywa, jakież to skarby tam na niego czekają. Zatem, gdy coś za długo jest cicho, to wiem, gdzie go znajdę... Ech... to miałam sobie swoje miejsce. Chyba trzeba pomyśleć o stoliku dla niego ;)