12 grudnia 2023

Egon, Robert i sto lat

 


Buszowałem sobie w czeluściach Internetu, klikając zupełnie bez celu, w nadziei, że trafię przypadkiem na coś ciekawego. Czasami mi się to zdarza. Klik za klikiem, jakieś losowe myśli i skojarzenia. Przeskok z muzeum do muzeum. I nagle...  

Egon Schiele... Port w Trieście, 1907 rok - zatrzymał mnie nagle i na dłużej!

Czytałem kiedyś o "duchowym moście" łączącym umysły rozmaitych twórców, o pokrewieństwie myśli, skojarzeń, powtarzalności emocji. 

Dlaczego o tym pisze?

Ano dlatego, że... 



...to zdjęcie zrobiłem w porcie w Rucianem w 2007 roku, czyli równo sto lat później niż namalował swój obraz mistrz Egon. Podróżowaliśmy wtedy po Mazurach starym pięknym Volvo 245. Krzyś miał rok i kawałek, to była jego pierwsza poważna wyprawa. I chyba mu się spodobało, bo do dziś chętnie podróżuje z nami.


Jakimi drogami biegły nasze myśli, że zwróciliśmy uwagę na analogiczne wzory na falach. 

Pierwszy raz spotkałem się z takim duchowym pomostem lata temu. Studiowałem chyba wtedy jeszcze. Pewnego wiosennego dnia siedziałem sobie w sam w terenowej stacji badawczej. Niewielki, jakby zagubiony domek przycupnął sobie na skraju sosnowego lasu. Od szosy odgrodzony był starym sadem. Wkoło żywego ducha... znaczy nie, były dwa psy, które teraz leniwie drzemały mi pod nogami, ruszając czasami uchem czy ogonem, by odpędzić natarczywe, pierwsze wiosenne muchy. Były śpiewające w lesie ptaki a znad nieodległych pól niosły się głosy skowronków. Ale najbliższych ludzkich sąsiadów miałem chyba ze trzy kilometry dalej.

Wyciągnąłem z plecaka "Ziemię, planetę ludzi" Antoine de Saint Exuperego, otworzyłem i... zapomniałem o świecie! Czytałem i było to jak jakieś mentalne uderzenie... nagle znalazłem w książce swoje własne myśli, które nieraz wirowały mi w głowie, ale nie potrafiłem ich ubrać w odpowiednie słowa. Ale cóż, nie jestem autorem "Małego Księcia".

Wsiąkłem tak, że przeczytałem wszystko jednym tchem, bez najmniejszej przerwy przez kilka godzin. Kiedy zaś skończyłem, odłożyłem książkę, wziąłem głęboki oddech... było to jak wynurzenie po długim nurkowaniu. 

Do tej pory nie wróciłem do niej, choć wiele razy miałem ją w rękach, kartkowałem nawet. Boję się, żeby nie zatrzeć tego pierwszego, niezwykłego wrażenia. Nie pamiętam, by jakaś inna książka tak na mnie jeszcze kiedyś podziałała, zrobiła tak niesamowite wrażenie. 

Później miałem tak wielokrotnie. Oglądam zdjęcia i nagle widzę niemal identyczne jak moje. I jestem pewien, że to był mój niezależny pomysł. 

Najciekawszą przygodę miałem kiedyś w jednym wydawnictwie. Przeglądam makietę książki by sprawdzić czy na pewno wszystkie moje zdjęcia są dobrze podpisane. I nagle widzę... motyl na kwiatku... ten też jest mój! 

- Ale do tego przyznaje się też pana kolega - zdziwiony mówi wydawca.

Szukamy więc oryginalnych diapozytywów. Były to jeszcze czasy, kiedy o fotografii cyfrowej prawie nikt nie słyszał. Prawie, bo były pierwsze takie aparaty i miały ogromną rozdzielczość kilkaset na kilkaset pikseli.

I znaleźliśmy te zdjęcia, wyglądały jakby ktoś je sklonował. Taki sam motyl na takiej samej roślinie, identycznie skadrowany. Po dłuższej chwili znaleźliśmy różnicę. Czułek jednego motyla był trochę bardziej w prawo. Ostatecznie okazało się, że to jednak nie moje zdjęcie... czułek na moim zdjęciu był bardziej w lewo.




30 listopada 2023

Był sobie świt...

 


Obudziło mnie szturchnięcie. Obróciłem się leniwie, jaśniejszy prostokąt okna był ledwie widoczny. Pora między wilkiem a psem jak kiedyś mawiano.

- Wyjrzyj, na wschodzie nie ma chmur. Może być ładny świt - słyszę.

Próbuję coś odpowiedzieć ale część mózgu odpowiedzialna za mowę jeszcze śpi. Przez kilka chwil próbuję przypomnieć sobie gdzie jestem, kim jestem i co ja tu właściwie robię. 

Podnoszę się i jak leżałem, zaspany i nieubrany wychodzę przed dom. Zimno budzi mnie błyskawicznie. Na wschodzie rzeczywiście coś się dzieje. Na górze kłębią się chmury a nad horyzontem jest pas prawie czystego nieba. To nieźle wróży, po wschodzie słońca niebo może być ładnie podświetlone. 

Wracam do domu i zakładam terenowe ciuchy, takie których nie szkoda, gdy wrócę cały mokry i ubłocony. A nie powiem... zdarzało się. 

Wskakuję do samochodu, sprawdzając w myślach "listę kontrolną": plecak ze sprzętem jest, statyw jest, długi obiektyw na wszelki wypadek jest, zapasowe baterie są... Koła cicho mlaszczą na mokrej trawie, potem łapią przyczepność. Wytaczam się z podwórka na drogę.


Po może dwudziestu minutach dojechałem w miejsce, które niedawno odkryłem. Niewielkie zakole Wisły gdzie od wczesnej jesieni do późnej wiosny słońce z jednej strony wschodzi nad wodą a z drugiej zachodzi też nad wodą. Skądinąd to też świetne miejsce na biwak i choć jest bardzo blisko domu, pewnie przyjadę tu kiedyś na nockę albo dwie... wieczorne ognisko w towarzystwie rodziny i poranne fotografowanie. Cóż więcej trzeba. 



Było jeszcze przed wschodem słońca. Rozstawiłem statyw i czekałem. Po kilkunastu minutach, tuż nad horyzontem, rozbłysło coś złotawo, rozświetliło ciemną do tej pory wodę. Zaczęła trzaskać migawka aparatu, zacząłem biegać wzdłuż brzegu szukając kolejnych punktów widzenia. I oczywiście wpadłem w jakieś błoto ukryte pod nadbrzeżnymi, mokrymi trawami. Po chwili byłem przemoczony do kolan. W butach chlupała sobie radośnie woda.


Nie minęło kilka minut, kiedy zaczęło się niezwykłe przedstawienie. Wschodzące słońce zabarwiło chmury ognistą czerwienią. Początkowo niewiele ale zaraz rozpoczęło się kolorowe szaleństwo. Feeria barw rozbłysła mi nad głową.


Niebo zmieniało się jak w kalejdoskopie. Nie nadążałem wprost ze zmianą obiektywów, przez chwilę przyłapałem się na myśli - dlaczego człowiek nie ma sześciu rąk i dwóch asystentów?


Chmury musiały być na kilku poziomach, bo część aż kłuła czerwienią w oczy a część pozostawała ciemna i mroczna. 
I wtedy jeszcze pod chmurami przeleciało ogromne stado gęsi, bardziej nawet tysiące niż setki. Świat rozbrzmiał ich chrapliwym gęgoleniem. Coś je chyba musiało spłoszyć: człowiek albo jakiś drapieżnik. Gęsi często nocują w okolicy na wiślanych łachach.


Na koniec otworzyło się w chmurach małe okienko i na chwilkę lub dwie, słońce rozjaśniło krajobraz i jesienne nadbrzeżne drzewa. A potem chmury zasłoniły całe niebo, czerwienie i żółcie powoli zaczęły zanikać.


Stałem jeszcze przez chwilę na brzegu ale Matka Natura postanowiła zamknąć ten świt jakąś wyrazistą klamrą... zaczęło padać. 

Schowałem się w samochodzie, jeszcze przez chwilę rozpamiętując to, co widziałem, potem wróciłem do domu. 




24 października 2023

Kamieniołom z Kazikiem w tle...


Dawno, dawno temu na nie tak odległym Roztoczu trafiliśmy na stary kamieniołom. Stary, bo już od lat nieużytkowany i przerobiony na turystyczną atrakcję. Zrobiono tam spory parking, postawiono tablice z rozmaitymi informacjami i ciekawostkami, ba nawet wybudowano wieżę widokową. Można się tam wspiąć i obejrzeć sobie wszystko z góry. Wieżę zresztą bardzo pasującą do okolicy, bo zrobioną z miejscowego kamienia i drewna.

Jak już tu dojechaliśmy, to postanowiliśmy po kamieniołomie pobuszować. Krzyś zabrał swój młotek geologiczny i powiedział, że idzie szukać dinozaurów.



Sporo turystów kręciło się po okolicy. Trafiłem nawet na jakiegoś ślubnego fotografa, niedoświadczonego raczej, bo na miejsce sesji wybrał okolice... najbliższe parkingowi. Po cichu podpowiedziałem mu, że w dalszej części kamieniołomu połamane kamienie są znacznie bardziej widowiskowe. 

Gdy już zaczynaliśmy myśleć o odjeździe, przyjechał wielki autokar. Chyba z jakiegoś sanatorium, bo wyczłapały z niego same starsze osoby. Część weszła na wieżę a część kręciła się po bliższej części kamieniołomu. Do tej dalszej i ładniejszej prawie nikomu nie chciało się iść.



Pomagałem jeszcze Krzysiowi szukać skamieniałości, malutkim kilofkiem stukaliśmy w kolejne kamienie.

I nagle usłyszałem nieodległą rozmowę. Dwie baby z autokaru... z pełną premedytacją piszę baby, bo ze względu na późniejsze wydarzenia, chyba pasuje to określenie.

- KAAAAAAZIK! - krzyczą i idą w stronę granicy kamieniołomu.

- Poczekajcie - to Kazik, ciszej trochę, jakby lekko zduszonym głosem i gdzieś zza krzaka.

- Kaaaaaaaazik! - baby idą dalej.

- No poczekajcie! - słychać konspiracyjny głośny szept Kazika.

- Kaaaaaaaazik! - baba numer jeden krzyczy na pełny głos.

- Poczekaj - coraz bardziej błagalny głos zza krzaków.

- Może robi kupę? - trochę ciszej mówi baba numer dwa.

- Kaaaaaaaazik! Załatwiasz się - pierwsza baba krzyczy pełnym głosem. Słychać ją w połowie kamieniołomu. 

Kazik coś tam mruczy zmieszanym głosem... 



 

- Wszyscy już są, jedziemy - ktoś krzyczy spod autokaru.

- Jeszcze Kazik, poszedł w krzaki - pierwsza baba na cały głos.

Kazik znowu coś mruczy, nie słychać co.

- Nie masz papieru? - znowu drze się pierwsza baba.

- To liściem! - ktoś rozbawiony krzyczy spod autokaru.

- Jakim liściem, a jak na liściu będzie kleszcz? - tym razem krzyczy druga baba.

Przez chwilę miałem ochotę powiedzieć.

- Nosz k... , dajcie się facetowi spokojnie załatwić.

Ale nie powiedziałem...
Może szkoda...

Tak jeszcze dla zobrazowania sytuacji, mimo całej turystycznej infrastruktury, nie było tam żadnej toalety, tojtojki czy nawet sławojki... 

Dinozaurów nie znaleźliśmy, jedynie kawałek jakiegoś amonita.


07 czerwca 2023

Gdzieś tam, kiedyś tam nad Pilicą...



Zdjęcia zrobiłem kilka lat temu w jednym ze moich ulubionych miejsc nad Pilicą. Odwiedzałem je niemal co roku, nieraz spędzałem kilka dni.

Teraz wszystko się zmieniło. W ostatnim roku niespodziewanie powstała w tym miejscu przystań i kajakowe miasteczko. Ja wiem, że też się przyda... będzie atrakcją dla wielu ludzi, ale trochę żal. W miejscu gdzie zrobiłem pierwsze zdjęcie, stoi teraz płot ogródka piwnego. Kawałek dalej baraczek z głośnikami... umpaumpuje czy bumcykcykuje jakaś pseudomuzyka. Wycięto krzaki i część drzew. Brzeg wyrównano i "ucywilizowano", zniknęły nadbrzeżne trawy, które tak pięknie przeglądały się w wodzie. No i zniknęły też rosnące obok jeżyny. Leśna bomba witaminowa. Owocowały tak, że najadaliśmy się rodziną do syta i nie było widać, że coś oberwaliśmy z krzaków.
Komu te jeżyny przeszkadzały? Rosły sobie trochę z boku, w miejscu gdzie ani kajaków na wodę nie spuszczano, ani stolików dla turystów nie było.

Przeminęło...

Cicha do tej pory okolica zmieniła się nie do poznania.













18 kwietnia 2023

Coś drgnęło...

 


Coś drgnęło... w słoneczne marcowe popołudnie, na drodze biegnącej przez podmokły las, poruszył się stary dębowy liść. I choć nie było nawet najmniejszego wiaterku, po chwili drgnął znowu. Ten ruch przyciągnął mój wzrok, zaintrygował. Po kolejnych kilku chwilach liść się podniósł i tak już został. Spod niego błysnęło coś złotego, potem to coś mrugnęło i wynurzyła się... głowa ropuchy. Przez kilka minut nic się nie działo, tylko mocno pulsowało małe ropusze gardziołko.  



Potem pojawiła się jedna łapa, druga i... niesamowicie chuda ropucha wygramoliła się spod liści. Musiała tu zimować!? Dlaczego na środku leśnej drogi a nie kilka metrów dalej, gdzie ziemia nie jest tak udeptana i twarda? Nie wiem... 



Była niesamowicie chuda, niełatwo jest przeżyć zimę. Poruszała się powoli, jakby czas biegł dla niej inaczej. Jedna łapa, trzy chwile przerwy, druga łapa cztery chwile przerwy. Sukces! Udało się przesunąć o trzy czy cztery centymetry. Zesztywniałe po zimowym śnie mięśnie ledwie pracowały. Zresztą, znamy to sami. Ile osób jest w stanie, chwilę po przebudzeniu, zerwać się jak sprężyna? A ropucha spała miesiące a nie jakieś tam marne kilka godzin...




Poszedłem dalej, chciałem odwiedzić nieodległy, zaprzyjaźniony ols. Zobaczyć jak wygląda wiosna, czy są już kaczeńce, czy widać wychodzące z ziemi szablaste liście kosaćców? 
Tam też pewnie podąży i ropucha, bo od lat w przechodzącym przez ols niewielkim cieku, robią sobie ropuchy jaja... znaczy skrzek. 

Kiedy po dwóch godzinach wracałem, na leśnej drodze było z 10 wychudzonych ropuch! Kroczyły sobie powolutku, jakby rozglądając się po okolicy, jakby były zdziwione tym, że się obudziły. Jedna jeszcze wygrzebywała się z ziemi...

Wszystkie postanowiły zimować na środku leśnej drogi? I wszystkie obudziły się jak na komendę?








09 grudnia 2020

Nadwiślańska wie(rzb)(dźm)a


Chodząc po nadwiślańskich chaszczowiskach, trafiłem kiedyś na wierzbę. Rosła samotna i ukryta przed ludzkim wzrokiem. Żeby się z nią spotkać, trzeba było zejść z utartych ścieżek, wedrzeć się w gęstwinę traw i rozmaitych chabazi porastających nadwiślański brzeg. 

Nie była wielka, wzrost miała wręcz niepozorny ale sądząc z wyglądu wiele już przeżyła. Miała wypróchniałe wnętrze i ślady po niegdysiejszych dziuplach - otwory w pniu dziś prowadzące donikąd a właściwie do pustego wnętrza pnia. 

Wyglądała trochę jak postać, pochylona nieco i z podniesionymi wysoko ramionami, jakby przerażona tym co dzieje się dookoła. Skojarzyła się mi z jakąś wiedźmą, roztaczającą pieczę nad okolicą. Tak dla wyjaśnienia, pierwotnie słowo "wiedźma" oznaczało "ta która wie" na przykład co robić, gdy ktoś zachoruje. Potrafi doradzić w takiej czy innej sprawie. Negatywnego znaczenia nabrało dopiero później.

Zrobiłem jej kilka zdjęć. Za to poniższe dostałem nawet kiedyś jakąś nagrodę...



I wróciłem w to miejsce po dwóch latach. 
Sprawdzę co słychać u fotografowanej wierzby - myślę... 
Przedzieram się przez krzaczory, rozglądam... miejsce chyba to samo ale drzewa nie widać? Podchodzę bliżej - jest! Tylko... leży złamana, rozdarta w pół! A więc przyszedł  na nią czas. Niestety!


Kiedy podszedłem zupełnie blisko, dowiedziałem się co się stało. Mogła jeszcze stać, nawet i wiele lat ale...  ktoś rozpalił w środku wierzby ognisko! 
Wygląda na to, że w tym przypadku czas miał... postać człowieka.






 

30 października 2020

Gdzieś tam pomiędzy...


Coś się kończy, coś się zaczyna... magia początku i magia końca. Ujścia czy źródła rzek miały zawsze coś niezwykłego, coś co mnie wabiło, przyciągało. Byłem przy źródłach Wisły i przy jej ujściach, zjeździłem kilka lat temu Żuławy czyli deltę Wisły. Przeskakiwałem przez niewielkie strumyczki do niej wpadające i brodziłem przez małe rzeczki. 

Od lat chciałem sfotografować ujście Sanu do Wisły. Ale ciągle jakoś było nie po drodze. 

Aż w końcu trafiłem. W środku lata tego roku. Trzeba było tylko poprzedzierać się trochę przez jakieś chabazie i inne chaszczowiska, nakarmić setki komarów...  nie... nie setki, tysiące a może i dziesiątki tysięcy komarów.

I już. Byłem! Stałem na niewielkim cypelku. Po mojej prawej stronie płynął San, po lewej Wisła. A ja  gdzieś pomiędzy...




Zastanawiałem się czy udałoby się tak stanąć by być jedną nogą w Wiśle a drugą w Sanie ale... niestety nie. Stromy brzeg, pocięty jeszcze przez bobry i krzak wierzby na samym wierzchołku uniemożliwiały zejście. Doszedłem do połowy popatrzyłem pod nogi i... wróciłem. Wolałem nie ryzykować kąpieli. Zwłaszcza ze stosem sprzętu fotograficznego w rękach. 



Po jednej stronie wierzbowego krzaka Wisła...

... po drugiej San sobie płynie.

A nade mną... nie niebo gwieździste tylko komary. Czy mają coś wspólnego z prawem moralnym. Ciekawe co Immanuel by na to powiedział.?

Właśnie sprawdziłem... staruszek Immanuel miał urodziny tego samego dnia co ja... 



30 września 2020

Polowanie na kometę



Odkrycie z 27 marca 2020 roku przeszło bez echa. Kto by tam zajmował się jakimiś kometami, zauważonymi przez krążący na orbicie teleskop. Tym bardziej, że świat zajęty był epidemią koronawirusa. W Polsce drugi tydzień były zamknięte urzędy, szkoły, muzea czy restauracje. Życie zamarło. Po zazwyczaj pełnym ludzi Placu Zamkowym w Warszawie, przemykały najwyżej pojedyncze osoby.

Zresztą prorokowano, że kometa rozpadnie się gdy tylko zbliży się do słońca. Dopiero w lipcu wzbudziła sensację. Nie dość, że się nie rozpadła, to jeszcze stała się najjaśniejszą kometą od dwudziestu trzech lat - czyli od słynnej komety Halleya. Minęła Słońce w odległości zaledwie 43 milionów kilometrów. Dużo? W skali kosmicznej to bardzo niewiele, To nawet trochę bliżej, niż orbita Merkurego - najbliższej Słońcu planety. 





Nazwa kometa pochodzi z języka greckiego. Słowo κομήτης (komētēs) znaczyło - długowłosa! Z Grecji określenie trafiło do starożytnego Rzymu i łaciny... a potem dalej, rozlało się po całej Europie. Często nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele używanych przez nas słów, swoje prapoczątki ma właśnie w starożytnej grece.
Jako pierwszy użył tego słowa, można powiedzieć wymyślił to określenie... Arystoteles - nazwał tak właśnie gwiazdy z włosami.

A kiedy szukałem informacji i kometach, najbardziej zaskoczyło mnie to, że włosy komety, znaczy jej ogon nie jest z tyłu! Nie powstaje za nią! Jest efektem działania wiatru słonecznego i jest skierowany w stronę... przeciwną niż słońce! A sama kometa wtedy leci sobie jakby bokiem w stosunku do moich i powszechnych wyobrażeń.




Jeszcze niedawno, zaledwie 200 lat temu słowo kometa było w języku polskim rodzaju męskiego. Podobnie jak w łacinie. 

Dziś oczy i myśli wszystkich pociąga do siebie
Nowy gość dostrzeżony niedawno na niebie
Był  to kometa pierwszej wielkości i mocy
Zjawił się na zachodzie leciał ku północy

Tak pisał Adam Mickiewicz w... VIII księdze "Pana Tadeusza"

Chodziło o tak zwaną "Wielką Kometę z 1811 roku", odkrytą w marcu 1811 roku francuskiego astronoma amatora Honoré Flaugerguesa. Była widoczna na niebie aż przez 260 dni! Musiała zrobić na ówczesnych ludziach wielkie wrażenie. Obserwował ją również Pierre Bezuchow, bohater "Wojny i Pokoju" Lwa Tołstoja. W Rosji zresztą nazywana była "Kometą Napoleona". Jej pojawienie miało zwiastować "wszelakie okropności i koniec świata" i poprzedziło właśnie francuską inwazję 1812 roku. 

Wykorzystano ją również, dziś powiedzielibyśmy,  marketingowo. Wśród koneserów wina zapanowało przekonanie o wyjątkowo dobroczynnym wpływie komet na winorośl. Tym bardziej, że po kilku niezbyt korzystnych latach i owoce winorośli i wino wyjątkowo się w 1811 udały. Więc tak zwane "Comet Wine" - osiągało, ku uciesze właścicieli winnic, znacznie wyższe ceny. Nawet nakręcono na ten temat film. Romantyczna komedia z 1992 "Rok komety" opowiada o poszukiwaniach najcenniejszej butelki wina na Ziemi... Właśnie pochodzącej z 1811 roku. 

Na początku 1812 roku Wielka Kometa przestała być widoczna gołym okiem. Po raz ostatni widziano ją przez teleskop w sierpniu tego roku. Kiedyś wróci... Gdyby ktoś był jej ciekaw, to musi jednak trochę poczekać, mniej więcej 2890 lat.






W lipcu 2020 roku w Internecie zaczęły się pojawiać zdjęcia komety Neovise. W rożnych wariantach i układach. Nad miastem, obok drzewa, w zbliżeniu, w krajobrazie. Nawet gdzieś przemknęło mi zdjęcie młodej pary: trzymającej się za ręce i z kometą miedzy głowami! 
Sprawdziłem gdzie kometa powinna być widoczna, sprawdziłem gdzie można ja sfotografować nad Wisłą. Takie właśnie zdjęcie mi się wymarzyło. 
I co? I nic! Przez bite dwa tygodnie, dzień w dzień... chmury! Nawet jeśli nie na całym niebie, to właśnie w tym newralgicznym miejscu... tam gdzie powinna być widoczna kometa. Ba... potrafiło być tak , że przez cały dzień niebo było bezchmurne a wieczorem... już nie! 

Aż tu nagle, gdy prawię straciłem nadzieję, jest! Wyszedłem przed dom i niemal dokładnie na północy, w okolicy Wielkiego Wozu, zobaczyłem gwiazdę z włosami. Przez chwilę obserwowałem ją przez lornetkę. Wyglądała niesamowicie. Nie dziwię się, że komety robiły kiedyś tak wielkie wrażenie. 

A potem ruszyłem... Cóż to był za galop! Porzucona, niedojedzona kolacja, sprzęt wrzucany do samochodu po prostu w biegu. Jakaś pajda chleba i kawałek kiełbasy w ręku... nie wiadomo wszak ile czasu spędzę nad Wisłą. I jazda, najpierw szosą a ostatnich kilka kilometrów polnymi drogami. 

Dojechałem i wyskoczyłem z samochodu. Jakiś siedzący w krzakach wędkarz chyba się mnie przestraszył. Przede mną w ciemności lekko błyszczała Wisła. Spojrzałem na północ... i... 
Na całym niebie iskrzyły się tysiące gwiazd, powietrze było wyjątkowo przejrzyste a dokładnie tam gdzie powinna być kometa - mała chmurka! Nie zasłaniała nawet całego Wielkiego Wozu! Widziałem fragment jego dyszla, gwiazdy z drugiej strony... a w środku - nicość! 
Westchnąłem ciężko w intencji świętego Tadeusza - patrona spraw beznadziejnych. Ustawiłem kadr, tak by na zdjęciu była i woda i drzewa i miejsce gdzie powinna być kometa.

Czekam...
Czekam... 
Czekam...

O... widać dwie następne gwiazdy Wielkiego Wozu...  komety nadal nie. Wszędzie dookoła niebo krystalicznie czyste. Migotanie gwiazd wręcz przyprawia o zawrót głowy. 

Czekam...

I kiedy już trochę zmarzłem a w głowie zaczynała kiełkować myśl: rzuć to wszystko w cholerę i jedź do domu... chmurka gdzieś zniknęła. 
Tuż nad wyspą zobaczyłem gwiazdę z włosami!
Sprzęt poszedł w ruch. Zmieniałem miejsca i obiektywy.
Przestałem marznąć. 

Do domu wróciłem, kiedy niebo na wschodzie zaczęło lekko różowieć.

To była jedna z ostatnich okazji. Wkrótce kometa zaczęła być widoczna coraz słabiej i słabiej... wróci do nas kiedyś, jeśli nic złego jej nie spotka po drodze. Musimy poczekać 6800 lat!





Ach... i jeszcze mam na koniec gorący apel do rowerzystów. Kiedy wracałem do domu spotkałem na szosie w środku nocy trzy całkowicie nieoświetlone rowery. Nawet nie było tych małych światełek odblaskowych w pedałach. Ja wiem, że jest ryzyko - jest zabawa. Ale może znajdźcie sobie inny sposób na zabawę. Zagrajcie w rosyjską ruletkę, skaczcie z mostów do wody albo... nie wiem co jeszcze. Ale nie ukrywajcie się w ciemności przed jadącymi samochodami. To żadna przyjemność mieć was potem na sumieniu. 







25 lipca 2020

W zwierciadle niejasno...






Refleksy na wodzie? Coś w nich jest, co zawsze przyciągało mój wzrok i myśl, działało na wyobraźnię. Refleksy wywołujące refleksje...? Patrzyłem na odbicia wiekowych drzew, rozedrgane, lśniące w słońcu trzciny, wpatrywałem się w migoczące na falach drobiny światła... Rozmyślałem sam nie wiem o czym...



Góra 
chmury pękały czarne
coraz czarniejsze
jakby koni frygijskich groźne tabuny
aż grom
przeszył obraz nie dokończony jeszcze
....

Edward Stachura - Metamorfoza



Nawet płynąc sobie przez jezioro czy rzekę patrzyłem na migoczące tuż przed moimi oczami obrazy. Dziwne, tajemnicze, jakby gdzieś tam się skrywał inny świat...

Alicjo? Jesteś tam...?



















19 lipca 2020

Wisła - festiwal chmur i kolorów...




Pogoda ostatnio przynosi wiele niespodzianek. Burze, upały, przelotne deszczyki, ulewy i inne zjawiska pogodowe tworzą na niebie niesamowite spektakle. Czasami zupełnie niespodziewane. Ileż to razy wyglądałem przez okno, stwierdzałem, że nie zanosi się na nic ciekawego... a godzinę potem plułem sobie w brodę. Albo ruszałem w teren i kończyło się na spacerze wzdłuż brzegu. Tak... ostatnie tygodnie były bardzo pracowite. Ale też nie pamiętam bym kiedyś w tak krótkim czasie zrobił tak wiele różnorodnych zdjęć. Te tu pokazane, to zaledwie drobny wycinek.

Ale z drugiej strony opłaciłem to własną krwią. Dosłownie! Takiej ilości komarów nie widziałem od dawna. Przypomniały mi się praktyki terenowe w Białowieży. Robiliśmy wtedy zawody, kto ile komarów trafi na swoim kolanie za jednym uderzeniem ręki. Mój rekord wynosił dziewięć, rekord wszechpraktyk - jedenaście...



















11 lipca 2020

Zagadka na dzień dobry...


Dziś mała zagadka. No właśnie... co to jest? Nie musiałem nigdzie daleko chodzić. Temat do zdjęcia znalazlem na własnym podwórku...

Ktoś wie? Ktoś rozpoznaje?

Hę?

Ciekaw jestem pomysłów...




05 lipca 2020

Koników polskich rozmowy...





Pewnego dnia na pewnej łące...


Hej... wstawaj... fajne jedzenie znalazłem!
Zobacz... listeczki z gruszeczki na miedzy. Może tej, o którą Rzędzian z sąsiadem się procesował...
Chrrr... chrrr... cicho tam! Ten to tylko o jedzeniu...
No wstawaj, wstawaj...  rusz ten koński zadek...

Listeczki z gruszeczki czekają... zobacz jakie fajne i jakie smaczne... 


Co za koń normalnie, osioł a nie koń; spać nie da. A wypchaj się sianem ty... Rzędzian już proces wygrał, zaraz ci popędzi kota...  znaczy konia.