16 stycznia 2012

A potem było merry christmas!

Kiedy rano otworzyłam oko, a później i drugie, okazało się że w oko to ja trafiłam - oko cyklonu. Każdy wie jak wyglądają przeciętne święta grudniowe, nie? To teraz pomnóżcie to przez trzy i będziecie mieli ogólny pogląd na x-mas'y. Hamerykańce świętują z rodziną 25go rano. Popołudnia i wieczory spędzają ze znajomymi, rodzinami, rodzinami znajomych.. I właśnie na taką kolację trafiłam pierwszego dnia pobytu w nowym domu. Kolacja była u sąsiadów, szaleńczo wystawna (dopiero potem okazało się że oni (nasze okoliczne rodziny) tak po porstu mają), pięknie podana. Starałam się odzywać raczej tylko do ogółu, bo jakby przyszło mi wymienić czyjeś imię.. No.. Ledwie pamiętałam imiona moich dzieci :)
Na szczęście towarzystwo było bardzo wyrozumiałe i nawet nie liczyło że ich zapamiętam. Uff.

W tym miejscu powinien nastąpić rys ogólny sytuacji mieszkaniowo-okolicznej. I oto on. W domu w którym goszczę na stałe mieszka host-mama, niech będzie od dziś Kasią, i dwoje pacholąt (jak już wspominałam młoda i młody, lat odpowiednio 5 i 8). Kasia rozwiodła się (chyba) wiosną 11', ale ojciec dzieci - od dziś Tadek - bywa w domu regularnie, według planu - dwa poranki, dwa popołudnia w tygodniu, plus co drugi weekend zabiera dzieci do siebie. Nowy partner Kasi, załóżmy że Czarek, bywa w okolicy kiedy tylko może, oczywiście z ominięciem terminów Tadka. Także jest szalenie.
Swoją drogą ostatnio przy kolacji (Kasi na szczęście przy tym nie było), Młoda zwróciła się w te słowa do Tadka "tatusiu, uważam że powinieneś poznać pana Czarka!". Ja zakrztusiłam się nieco podanym mi pokarmem, Tadek jednak spokojnie zadał dziecku swemu (bardzo niebezpieczne według mnie) pytanie "a dlaczego?". Młoda stwierdziła że pan Czarek jest bardzo zabawny.
Odetchnęłam z ulgą.
Dobra, dalej.
Jakieś 25m od naszego stoi zaprzyjaźniony dom - sąsiedzi którzy rozpoczęli całe to szaleństwo i mieli aupair jako pierwsi. Oboje rodzice pracują w wojsku (swoją drogą widziałam mamuśkę w kombinezonie - całkiem spoko), ich aupair jest z chorwacji, stan zadzieciowienia: 2 chłopców, wiek 6 i 9 (około, nie wiem dokładnie).
No i jeszcze sąsiedzi którzy mieszkają dalej, to znaczy jakieś 2 ulice dalej. To u nich odbywał się pierwszy świąteczny obiad. Tych rodziców lubię bardziej niż bliższych sąsiadów, ale ich dzieci mniej niż pobliskie dzieci. Nie wiem jeszcze czym zajmują się rodzice, wiem tylko że tatuś szychą jest. Dzieci mają troje - chłopcy 3 i 8, dziewczynka koło 6. Ich aupair jest z południowej afryki i tak koszmarnie kaleczy angielski że słuchać jej nie mogę. (wymowa, nawet nie treść).

Wracając do kolacji.. Do tego zestawu doszły jeszcze trzy pary - brat i siostra gospodyni z partnerami, oraz rodzice Kasi, czyli dziadkowie dzieci moich. Tłum trochę.
Mimo wszystko nie czułam się niezręcznie, szczególnie kiedy zaczęto przytaczać historie imprez i wydarzeń nie koniecznie chlubnych, ale jakże zabawnych.
Do dzieci przyszedł mikołaj, rozdać kawałki bibuły (tradycja taka, o tym za chwilę), i upewnić dzieci że ma je na liście.
Nie siedzieliśmy długo, bo przecież wszyscy wiedzieli że wyciągnięci zostaną z łóżek przez najmłodsze pokolenie o godzinie co najmniej nieodpowiedniej..
Bo w nocy przychodzi mikołaj z prezentami. Tuż przed wejściem do łóżek dzieci zażyczyły sobie jeszcze określenia aktualnej pozycji sań mikołaja (możliwe dzięki pewnej aplikacji albo stronie www, nie wiem dokładnie, otwartej na ipadzie Kasi). Z tego co pamiętam był nad Gwatemalą. Dzieci przygotowały ciasteczka i mleko dla mikołaja i płatki owsiane dla reniferów, po czym wygonione zostały do łóżek. Wkrótce potem drzwi do salonu zostały zamknięte, i zaczęła dziać się magia.

Rano wyrwana z łóżka zostałam późno - o 7. Wszystko dlatego że Kasia zabroniła dzieciom budzić kogokolwiek aż do 7, więc chociaż tyle odpoczynku załapałam. W ameryce, podział prezentów wydaje mi się logiczniejszy trochę niż w naszej tradycji. W każdym razem łatwiej w takie coś wierzyć. Otóż tutaj prezenty pod choinką kupują i pakują dla siebie nawzajem domownicy, a mikołaj przynosi ten jeden duży wymarzony prezent i wypchaną skarpetę. Tu powrócę do wcześniej wspomnianych kawałków bibuły. Poprzedniego wieczora dzieci napisały na nich swoje imiona i powiesiły je na choince. Mikołaj zabrał je z drzewka i przypiął do prezentów które zostawił. Młoda wymarzyła sobie różowo-fioletowe buty kowbojki, młody duży zestaw lego star-wars. Ile było pisku!
Samo odpakowywanie pozostałych prezentów (w piżamach, a jakże :) ) trwało dłuuugoo.. Fajnie bo bez pośpiechu i tak.. na relaksie. Okazało się że i o mnie mikołaj i moja nowa rodzina (oraz sąsiedzi!) nie zapomnieli. Oprócz wypchanej skarpety (słodycze, naklejki i rzeczy skrapowe, kapcie domowe, krem, drobiazgi), dostałam jeszcze stertę książek o waszyngtonie i piękny zestaw ramek na ścianę (bo sąsiadka stwierdziła że pusto mam:) ). Miło tak! Dzieciom i Kasi podobały się prezenty ode mnie także. Miło nam upłynęło przedpołudnie, na testowaniu podarunków i oglądaniu ich z każdej strony.
Spokój został jednak wkrótce zmącony, ponieważ napięty grafik wskazywał że tego dnia kolacja dla wszystkich (tak, sąsiadów też :P) jest u nas. No i od nowa gotować przyszło i dekorować.. Grunt że było zabawnie.
Po wszystkim oczywiście padłam na łóżko jak nieżywa.

Ale to nie był koniec.. Następny był Boxing day. Według tradycji angielskiej był to dzień w którym pakowało się w pudełka pozostałości kolacji świątecznej i rozdawało służbie, w zestawie z dniem wolnym. Jakiś powód do świętowania to jest.. A zauważyłam że w tym domu  nie trzeba wiele żeby rozkręcić imprezę. Tak czy inaczej, Czarek chodził podekscytowany od rana, powtarzając że na kolację jest kangur. (tło: Czarek jest australijczyko-angolem. sam do końca nie wie którym bardziej.. :) ) Uśmiechałam się ładnie, zakładając że żartuje, albo że nazywa kangurem jakiś rodzaj przyrządzanego mięcha tak żeby dzieciom posiłek uatrakcyjnić. Tak myślałam do momentu aż wzięłam kawałek do ust. Smakował jak nic czego próbowałam wcześniej. Nie bardzo umiem określić, zwłaszcza że nie do końca mi podchodził ten smak, ale definitywnie kurczak to to nie był. No i Czarek miał ubaw że mu nie wierzyłam.
A ja chyba mam lekkie wyrzuty sumienia że kangura jadłam xD

Którędy do chaosu?

Z mieszkania kumpla wytoczyłam się ledwo - obładowana jak dwa wielbłądy. Do pierwszego pociągu, i z niego na stację wytoczyć pomógł mi się przypadkowy przechodzień. Intryguje mnie trochę jak to się stało, że po jakichś 4 miesiącach pobytu ilość moich maneli się conajmniej podwoiła. Przyjechałam z jedną walizką (w większości zawierającą prezenty) i jedną torbą na ramię. Jadąc pociągiem miałam dwie walizki i dwie torby na ramię (plus torebka). A i to nie wszystko, bo część moich maneli została mieszkać z Pauliną w Nowym Jorku. Ja się pytam - JAK ?! W każdym razie - do drugiego (tego co to jechał dalej niż podmiejsko) wtoczyłam się sama (a tak, kilku dobrze zbudowanych mężczyzn nawet mi się przyglądało jak mi idzie..), opadłam ciężko na siedzenie (miejsce pasażera obok mnie zastawiłam jedną z walizek i torbami) i tak zostałam, na następne 4h.
Kiedy zbliżałam się do Waszyngtonu napięcie wzrosło. No bo w zasadzie to od nowa przyszło mi przechodzić całą tą niepewność, nawet właściwie nie wiedziałam jak moja host-mama wygląda! Jednak kiedy przyszło mi wysiadać zajęłam się ponownie bagażami, co skutecznie odwróciło moją uwagę od stresu. Z resztą byłam już naprawdę zmęczona (21 to była.. może później..)

I oto byli oni. Stali w czwórkę (mama, dziadek, bachorzęcia), dzieci trzymały nawet "transparenty". No sielanka :) Przywitałam się najpierw z młodzieżą, potem pozostałymi pokoleniami i poczułam się.. dobrze :) (nie tylko dlatego że ktoś wreszcie zabrał mi połowę bagażu, ale i to miało swoje znaczenie).
Transparenty zachowałam.

Wsiedliśmy do samochodu, dzieci okazały się tak podekscytowane jak i padnięte, ale dzielnie opowiadały mi różne rzeczy o sobie nawzajem, swoich zwyczajach i tym co robią/lubią. Jakieś pół godziny zajęło nam dotarcie do mojego nowego domu w Virginii. Teoretycznie w Annandale, VA jeśli ktoś chce sobie wyguglować. Praktycznie, w środku niczego. Totalnie. Pustynia towarzyska (dlatego na weekend do NYC jadę :) ).
Dom stoi sobie na uboczu niczego, przy drodze z brakiem wyjazdu. Ale jest naprawdę ładny, a kiedy zobaczyłam mój nowy pokój byłam wręcz zachwycona. (każda aupair ma mieć własny pokój, to jest zawarte w programie, ale wiem że te potrafią się baaardzo różnić. widziałam już jeden wielkości i wyglądu szafki na miotły z obdrapaną szafą i starym telewizorem. Nic poza tym. I do tego ciemny strasznie). Tymczasem mój nowy pokój był całkowicie pachnący nowością (jestem pierwszą aupair tej rodziny więc niedawno montowano mi łóżko, półki w szafie..), z wieeelkim i szaleńczo wygodnym łóżkiem, oknem (mimo że w piwnicy mieszkam :) ), dużym biurkiem.. Wcześniej w tym pomieszczeniu było biuro więc mam też interkom, ale na szczęście dzieci nauczone są nie używać go o nieodpowiednich porach. Pokój ten sąsiaduje z łazienką (wieczorami moja prywatna, w ciągu dnia czasem jakieś dziecko sobie siknie) i bawialnią. W bawialni mam wielki telewizor, wygodną kanapę i.. kominek na pilota :) Przezarąbisty. W sensie że gazowy, ale wygląda jak prawdziwy, no i nie trzeba go rozpalać, tak :P? Jest tu także barek, a w efekcie mała lodówka, więc mogę sobie napoje trzymać tu i nie biegać góra-dół. Ostatnio młody pokazał mi jak używać usługo w telewizorze zwanej netflixem. Netflix to taka magiczna wypożyczalnia filmów(i seriali! :D, no i bajek oczywiście) na pilota, za którą rodzina płaci miesięczny abonament. Mnie to cieszy, bo w poprzednim domu coś takiego było, ale każdy film generował koszt, więc nie korzystałam. A tu mogę bez ograniczeń :) (daję radę jakieś 40 min na 3 dni może, ale zawsze coś, nie ?). No i odkryłam ostatnio "How I met your mother?".. Tak.. Zginęłam. Jestem na 20 odcinku, a dostępnych mam ze 140..
Ostatnią zaletą lokalizacji mojego pokoju mógłby być fakt że nikomu nie przeszkadzałyby moje powroty w środku nocy, jak miałam zwyczaj robić w Larchmont. Tylko że nie mam tu za bardzo dokąd pójść (jak wspominałam - środek niczego i pustynia towarzyska), plus zaczynam pracę o 6.40 zamiast o 14.45.. W łóżku jestem najpóźniej 22.15 xD
Wady? Boszszszs jak te dzieci tupią! Mam pokój pod kuchnią, i jak tylko wstaną te przypadki (co w sobotę może nastąpić nawet koło 5.30-6 tylko dlatego że są uprawione do oglądania tv) wiem dobrze że wstały.

Ale o czym to ja miałam.. Ach, przyjechałam! Rozpakowałam się, tylko dlatego że większość moich ciuchów i tak już spędziła tydzień w walizce, więc miałam nadzieję że się chociaż trochę rozprostują na wieszakach przez noc. Pół minuty po wyciągnięciu ostatniej rzeczy z torby padłam na twarz na ultra-cudnym łóżku i tyle mnie było..

Autokary nie są takie głupie..

Bo ostatnio czasu nie mam wcale, a że ponownie siedzę w jednym (ta sama trasa: DC-NYC, tym razem jadę na weekend w jabłku) to mam chwilę na aktualizację. (ok, okazało się że net nie prądził więc publikacja jest po weekendzie, ale to chyba wiele nie zmienia)

Kiedy ostatnio jechałam do Bethesdy, obok Waszyngtonu, odwiedziłam przemiłą i fajną rodzinę, z którą tuż po weekendzie zgodziłam się na matcha (współpracę). Ucieszyłam się niezmiernie, zaczęłam zastanawiać jak to będzie mieć młodsze dzieci do gadania w obcym języku (w skrócie - im młodsze tym trudniej nie tylko dlatego że one mogą nie do końca wyraźnie mówić, ale też z racji profesji - jak sądzisz że jesteś dobry w jakimś języku poinstruuj dziecko do zrobienia czegoś, odpowiednio szybko wspominaj żeby nie wkładało palców w szczelinę, podtrzymało coś od dołu bo się rozpada, itp itd. poziom ekspert obejmuje mówienie do dwójki dzieci na raz robiących różne rzeczy) i w ogóle. Obdzwoniłam też inne rodziny zainteresowane współpracą - jednych właścicieli czarnego labradora z Kansas (swoją drogą wariaci - każą wstawać o 6.30, w soboty o 7(jedyna dotychczas rodzina prosząca o pracę w każdą sobotę rano) ale już za paliwo kiedy używasz sobie auta to nie zapłacą..), mamę trzech dziewczątek o napiętym grafiku z San Francisco (tak, słyszę ten zawód w głosie, ale ja śreeeednio chciałam do californi :) ) i kogośtam jeszcze. Bo przecież ja już mam macza - jestem zajęta, tak ?

Nie. Dnia następnego napisali mi maila że jednak zmienili zdanie. Nosz kuźwa.. tak się nie robi. Jeśli rozmawiasz jeszcze z kimś i chcesz mieć więcej czasu - powiedz. A nie tak. Podobno jesteśmy dorośli..
Zwłaszcza że ja musiałabym zadzwonić do rodzin z którymi rozmawiałam i robić im wodę z mózgu..

I wtedy przyszedł mail o tytule "Zainteresowana rodzina - H***" Profil jak profil - rozwiedziona mama, dwoje dzieci, brak zwierząt. Potem otworzyłam załącznik i się zakochałam. Młoda, lat 5 na zdjęciach wygląda jak muffinka, albo inny słodycz. Młody, lat 8 - przesympatyczny. Na zdjęciu ściskają się uroczo.

Wkrótce potem host- mama zadzwoniła do mnie i pogadałyśmy chwilę lub dwie. I zadziałało :)

Jako że mieszkałam już koło tygodnia u znajomego, a na dodatek on zamierzał wyjechać na święta, moja nowa host-rodzina zaprosiła mnie tydzień wcześniej.

I tak oto w piątek, 23.12.2011 wsiadłam w pociąg w kierunku Waszyngtonu, aby spotkać moje nowe dzieci.

17 grudnia 2011

Jadę hamerykańskim autokarem..

Na podbój Waszyngtonu DC. Z powodu pewnych niedogadań i ogólnego niedopasowania zmieniam bowiem host-rodzinę. Proces jest dość mało fajny, zwłaszcza jak się trafi na tak nieprzekonaną do swojej pracy counselorkę (opiekun regionalny dla określonej terenowo grupy aupair i rodzin). Polega na tym, że po ustaleniu że przydałby się re-match (ponowne szukanie rodziny) - w naszym przypadku nastąpiło to w sposób przewidywalny i na spokojnie - aupair pracuje u rodziny jeszcze 2 tygodnie, podczas których powinna znaleźć nową rodzinę. Mojej counselorce jednakowoż średnio chciało się uaktualnić mój profil w systemie i ogólnie przydać, więc oprócz telefonu dnia pierwszego (od pobliskiej rodziny chińczyków, którzy może i byli mili, ale syf w chałupie mieli taki że wejść się nie dało a kolejne aupair uciekały im mówiąc że źle się tam czują) niewiele się działo. W końcu w połowie tygodnia drugiego zadzwoniłam do biura (oddział dla całych stanów), i dopiero oni pogonili babę do roboty. W efekcie pod koniec drugiego tygodnia rozdzwoniły się telefony. Według przepisów aupair któa nie znajdzie rodziny do ostatniego dnia 2 tygodni musi wracać do domu. Na swój koszt (co w okresie świątecznym, kiedy bilety do Polski podrożały ze zwyczajowych 500$ do około 1200$ za round-trip jest wyjątkowo radosne). Także ten.. ta możliwość odpadła. Ale zapytałam tam i tu co da się zrobić żeby tego uniknąć i usłyszałam "spooookooo, damy Ci więcej czasu, tylko załatw sobie kwaterę". Na szczęście znajomy zaoferował że do świąt mogę pomieszkać u niego. Na święta pójdę nie wiem gdzie, po świętach zrobię nie wiem co, ale przynajmniej lecieć do domu nie muszę.
Natomiast musiałam to wczoraj się wyprowadzić od mojej ex-host rodziny. Przy okazji okazało się że gdybym miała zabrać moje zabawki i wracać to chyba najtaniej będzie wynająć kontenerowiec. Przyleciałam z jedną walizką i torbą podręczną, w tej chwili wypchałam 3 walizki, 2 torby podręczne, kilka dużych toreb/worków i mnóstwo mniejszych. A przypomnę że nie minęło jeszcze 5 miesięcy jak tu siedzę..
Taaaa...
W każdym razie, jedna z rodzin z którą utrzymuję kontakt na zasadzie wzajemnego zainteresowania mieszka w Waszyngtonie, druga pod San Francisco. I oto powód dla którego jadę autokarem - zostałam zaproszona do spędzenia niedzieli z potencjalnymi pracodawcami. Z dotychczasowego kontaktu (mail/telefon) wnioskuję że to wariaci, więc powinno być dobrze. Z resztą sama host-mamuśka stwierdziła że z jej doświadczenia wynika że dzieci to w całym tym programie aupair najmniejszy problem. To rodzice nim są.
Nie mogę się nie zgodzić :)
Ale o czym to ja mówiłam.. Jadę tym autokarem, trochę rzuca na dziurach, ale się jedzie. Wifi i kontakty z prądem to standard. Trochę zimno, widocznie pani kierowca nie chce zasnąć, więc klimę nastawiła. Po wyjechaniu z mannhattanu (tunelem lincolna) rzucić okiem można było na piękną panoramę, potem na paskudne magazyny, parkingi, i inne bliżej nieokreślonego przeznaczenia działki. Potem zaczęła się droga. Międzystanowa 95 leci prosto jak w pysk strzelił, wahając się od trzech do ośmiu pasów szerokości w każdym kierunku.. Liczyłam na jakieś widoczki, dlatego usiadłam w pierwszym rzędzie foteli, ale ponownie już (po raz pierwszy jadąc do bostonu) się zawiodłam. I nie tylko dlatego że ciemno, ale głównie dlatego że widać asfalt, innych uczestników ruchu drogowego (w większości jak już wspominałam w innej notce utrzymują z nami stały dystans, więc jest wybitnie nudno) i czasem jakiś most.Rozrywkowo.
O, mijamy zjazd na Philadelphię. Zamarzły mi ręce więc na tym zakończę, a o efekcie wizyty napiszę wkrótce. Można trzymać kciuki!


9 grudnia 2011

Amerykańce piją


Ta, mamy piątkowy wieczór a ja siedzę w barze. Moim mniej lub bardziej ulubionym miejscem spotkań w Larchmont. Harrys Burritos to restauracja meksykańska, z bardzo dobrymi happy hours na barze. Mrożona margharita za 3,5, piwo 2,75. Da się pić.. yy.. żyć. Do tego przesympatyczna ekipa, przystojni chłopcy i ładne dziewczęta. Poznałam tu już masę ludzi (ba, doszliśmy do etapu kiedy mieszkańców Larchmont kojarzę z twarzy, także ten..) Pierwszy raz urzekł nas jeden z barmanów, potem reszta nie pozostała gorsza. Tyle tylko że jeden okazał się lekko niezrównoważonym emocjonalnie, drugi żonaty, trzeci ma babę od dawna, czwarty za młody.. Ciężkie jest życie.
W każdym razie, jeśli chcesz spożywać alkohol przygotowanym być musisz na przedstawienie dowodu osobistego. Zawsze i wszędzie praktycznie. Może i męczące, ale w sumie.. W tym kontekście śmieszą mnie natomiast niemieckie dziewczątka, które w domciu chleją legalnie od kilku lat, a tu nagle dziwią się że nie mogą iść drinka. Ehh.. Nie polecam być niemką.  Natomiast zdecydowanie polecam bycie dziewczynką. Trzymając się tego można tu balować i balować, nie wydając ani centa. Fajnie, nie? I żeby się tu ktoś nie oburzył, jak raz i drugi próbowałam zapłacić to omalże się kolega ten czy tamten śmiertelnie nie obraził! Tłumaczę sobie że w ten sposób jestem w stanie odłożyć na planowaną po zakończeniu pobytu wielką podróż międzystanową. Argument jest, no nie?  

Upijają się tak samo jak wszędzie, choć nadal trochę wrażenia robi na nich wypicie kieliszka wódki (a już bez zapijania, to w ogóle obłęd!). Natomiast, jednej rzeczy nie zrozumiem. Oni piją.. CIEPŁĄ WÓDKĘ! Ja wszystko zniosę, ale tego jednego nie. Dziwadła. Swoją drogą nie dziwię się że w takim razie nie mogą wypić jej w szocie ;) 
bueheuheuhheuheuhuhe!

7 grudnia 2011

Amerykanie prowadzą auto

Amerykańskie samochody są wielkie. (co zabawnie wyglądało w Bostonie, podobnym raczej do jakiegoś francuskiego miasteczka) I obklejone milionem naklejek i magnesów, napisów i informacji o właścicielu i jego rodzinie. Patrząc na klapę bagażnika dowiesz się ilu członków liczy dana familia (a także ile zwierząt), gdzie uczą się dzieci, co robią popołudniami. Jeśli niedajboże jakaś starsza latorośl studiuje poza miejscem zamieszkania na zderzaku jej mamy znajdziesz wielki napis "dumna z dziecka na harvardzie" albo podobny. Dowiesz się że auto należy do soccer mom (mama zostająca w domu i zajmująca się wożeniem dzieci na zajęcia dodatkowe), albo hockey mom. Inne głoszą po prostu "mom taxi". Młodzież przyjeżdżająca do szkoły własnym autem (pamiętajmy o prawie jazdy w wieku lat 16) na pewno ozdobi je kolorowymi napisami typu "seniorzy 2012", które przeżyją tylko do następnego deszczu, ale to i lepiej, bo będzie można napisać to raz jeszcze - inaczej.
W każdym razie jest co robić stojąc w korku. Lub gdziekolwiek indziej, ponieważ amerykańce mają olbrzymi talent do blokowania dowolnego odcinka drogi tylko dlatego że mają coś do załatwienia w pobliskim sklepie, albo kogoś do odebrania z lotniska. Jeśli masz szczęście to świadczą o tym włączone awaryjne. Jeśli nie, możesz zorientować się po dłuższej chwili że w aucie za którym czekasz na światłach nie ma kierowcy. Uroczo.

Drogi ameryki poznałam na razie raczej lokalnie - nowy jork, connecticut, massachusetts. I wyglądają one.. przeciętnie. Od polskich różnią się tylko tym że.. są. W sensie że jest ich dużo. Część jest szersza, część nie zupełnie. Większość dość dziurawa, chociaż trzeba przyznać że łatana w miarę na bieżąco. Ilość ruchu ulicznego na przedmieściach NY porównywalna jest według mnie do śląskich dróg. Kulturalność kierowców.. także. Czyli nie jest tak źle jak w krakowie, ale ultra cudnie nie jest. W każdym razie żeby się włączyć do ruchu musisz być przekonanym że tego właśnie chcesz. To znaczy, jak jedziesz - jedź. Jak się zatrzymasz to stój do uhahanej śmierci. Chociaż trochę talentu do kompletnego zatrzymywania się ażeby wykonać skręt też mają, przyznaję. I mało kto używa kierunkowskazów.
Natomiast jeśli gdzieś występuje ograniczenie prędkości, do powiedzmy 35 mil na godzinę to wszyscy, pozwólcie powtórzyć, wszy-scy jadą te 40, 45 na godzinę (mil) i można między samochodami na obu pasach deski porozkładać i oprzeć o maski a nie spadną. Śmiesznie się tak jeździ.

A w ramach ciekawostki; jestem jedyną aupair (u mojej lokalnej opiekunki) która po przyjeździe tutaj przesiadła się w mniejsze auto :) Z VW Transportera w VW Passata..

5 października 2011

Moja hamerykańska rodzina

Składa się z dwojga dorosłych, dwójki dzieci, psa marki Labradoodle i kota koloru czarny skurczybyk. Mieszkają oni w starym (jak na usa ;) ) domu w village of Larchmont. Spokojna, miła okolica domów jednorodzinnych, dużo zieleni (oczywiście żadnych płotów, nigdzie).. Pracują w city, uczą się w pobliskich szkołach. Młody (12 lat) w lokalnej podstawówce (tutaj nazywanej średnią ;) ), młoda (14 lat) w liceum. Normalnie sielsko, anielsko.. Niewiele wolno mi co prawda mówić, ze względu na liczne instrukcje na orientacji odnośnie amerykańskiego poczucia prywatności rodzinnej. Wykład na ten temat trwał jakieś 40 minut..
Tak czy inaczej, młodzież którą się opiekuję jest kulturalna (słychać tu "tak, proszę" i "nie dziękuję" nawet między rodzeństwem), miła i urocza. Czasem się tłuką, ale to nic szczególnego przecież. W ciągu dnia są w szkole, aż do 14.45 (o tej porze ze wszystkich szkół wypuszcza się tu dzieciarnię), potem mają (lub nie) zajęcia dodatkowe (perkusję, taniec, religię..) albo spędzają czas ze znajomymi drąc japy mniej lub bardziej. W skrócie - zupełnie jak wszędzie indziej na świecie.
I naprawdę sądzę, że jest to jedna z najlepszych rodzin do jakich mogłam trafić. Mili, kontaktowi, niewymagający cudów.. Mam mniej więcej wiedzieć gdzie znajdują się moje dzieci, sprawić żeby dotarły na czas na zajęcia dodatkowe, ale już w zakresie potrzeb różnych  mogą poczekać jeśli trzeba (typu: odebranie z kina).

Jest dobrze :)

19 września 2011

Pierwsze dni na tym kontynencie

(15-18.08.11)
Były nieco zwariowane. Zgodnie z prawem hamerykańskim wszystkie au pair biorą udział w szkoleniu. Nasze trwało 3 dni i odbywało się w hotelu Sheraton w Stamford.

Ale od początku. Dom moich rodziców (u których pomieszkiwałam gratisowe 2 tygodnie) opuściłam około 8 rano w poniedziałek, półprzytomna (z powodu pory i średnio przespanej nocy) i pokryta grubą warstwą sierści (pies :P). Do warshaffki dotarlim bez problemów, dość wcześnie. Zdążyłam nawet zgubić tarczę od ulubionego zegarka (którą kupiłam sobie z okazji obronionego licencjatu).. Lot miałam podzielony, najpierw wawa-frankfurt, potem frankfurt-JFK. Pierwszy samolot oderwał się od ziemi tuż po czternastej. Na lotnisku we Frankrurcie (które swoją drogą jest tragicznie wielkie, ma małe i zatłoczone toalety oraz poważne niedociągnięcia w zakresie udostępniania ludności internetu) lekkim truchtem na drugi koniec, i w końcu (po niezliczonych "wyrywkowych" konrolach - chyba wyglądam na terrorystę..) wsadzilim kibić w samolot mający zabrać mnie za ocean. Dobrze że Lufthansa daje wino w cenie biletu..



Na lotnisku JFK byłam o 19.15 czasu lokalnego. Szkoda że dopiero po 8 godzinach lotu dowiedziałam się że tym samym samolotem leciały 3 inne au pair. Możnaby do kogoś zagadać..
Padałam z resztą już wtedy na twarz, bo w samolocie nie bardzo udało mi się zasnąć. Ale w błędzie jest ten kto sądzi że pojechałam prosto do hotelu i wszystko było kolorowe.. Nieeeeeee... Kazali bowiem poczekać na "resztę dziewczyn". Najpierw przyprowadzili dwie, potem jakieś pięć, potem znowu jedną czy dwie.. Po dwóch godzinach doleciał lot z Niemiec z jakimiś 30-40 dziewczynami.. Potem czekaliśmy jeszcze na kogoś.. W końcu ostatnie 45 minut czekaliśmy na jedną dziewczynę.. Wsiadłyśmy w autobus koło północy. Tak - zasnęłam ledwo dotknąwszy siedzenia. W pokoju hotelowym okazało się (po tym jak weszłam z hukiem - w sensie że drzwiami mi się trzasnęło) że w pozostałych dwóch łóżkach śpią inne au pair - szczęściary.. :P Ja w moim łóżku byłam chwilę po pierwszej w nocy. Umierałam z głodu..
Ostatnią rzeczą którą zauważyłam, niestety już po doprowadzeniu jamy ustnej do porządku nocnego była duża zielona torba podpisana moim imieniem na biurku w pokoju. Zajrzałam do środka i znalazłam duuużo dobroci - słodycze, orzechy, małe puszki coli (i woda "poland spring" :] ).. Okazało się że to paczka powitalna od mojej host-rodziny! Aaaaaaaale miło !
I zasnęłam.



Następne trzy dni opowiadali nam bzdury i mniejsze bzdury. Nudzili i bawili.. Miałyśmy problem z elektrycznością (poszła na chwilę w całym mieście, a w efekcie nie mogłyśmy się dostać po przerwie ani do pokoi hotelowych, ani sal wykładowych - karty magnetyczne to wcale nie takie udogodnienie jak się okazuje), po czym dwie godziny później pożar w hotelowej pralni/jadalni (w końcu nie wiem gdzie) - mały, ale wygonili wszystkich ze środka i przyjechało wieeeelu przystojnych panów strażaaaaków..
W wolnych chwilach chodziłyśmy do mallu (centrum handlowego), starałyśmy się ogarnąć fakt że jesteśmy tu a nie gdzie indziej.. Wieczorem niektóre z dziewcząt poszły w tango - ja osobiście wolałam pójść na basen :)

W końcu nadszedł czwartek. Rano odbywało się jeszcze szkolenie, jednak już w okolicach lunchu dało się odczuć ogólne poddenerwowanie. Po drugiej hotel opuściły dziewczyny lecące z jednego z lotnisk. Potem dziewczyny jadące pociągiem. Następnie wyszło kolejne lotnisko. W końcu zostały tylko dziewczyny "do odbioru na miejscu". W tym ja. Siedziałyśmy w lobby hotelu, z bagażami podręcznymi i czekałyśmy. Podejrzewam że dla rodzin (a szczególnie małych dzieci) musiało być dość trudno wejść tam, pod ostrzałem tylu par oczu. I jedna po drugiej zaczęły wstawać, witać się z rodzicami i dziećmi - niepewne jak mają się właściwie zachować - i w końcu żegnać się z innymi dziewczynami i wychodzić. Jako jedna z nielicznych miałam komfort kontaktu smsowego z host-mamą, więc dostałam także smsa "będziemy za 5 minut". I rzeczywiście - przyszli. Host mama - J., młoda (14lat) i młody(12). Swoją drogą myślałam że spotkanie z nimi będzie bardziej niezręczne..

W hotelowym garażu czekał na mnie całkiem fajny samochodzik, do którego wsiadłam i odjechałam w siną dal wraz z moją nową całkiem fajną hamerykańską rodziną..

13 września 2011

Ameryka, czyli co się właściwie stało..

Otóż jestem w kraju amerykańskim i zamierzam w nim pozostać do początku września 2012. Jak, skąd i dlaczego ? Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak Au pair? No to już słyszycie. To taka niania co przylatuje z daleka i mieszka z rodziną u której pracuje. No to jestem!

Pomysł powstał jakoś w lutym (znaczy pomysł że serio chyba trzeba by pojechać, bo doszliśmy do momentu "teraz albo nigdy"), realizacja rozpoczęła się niedługo potem.
Musiałam przedstawić liczne formularze i zaświadczenia, wykazać że nie figuruję w rejestrze karnym, dołączyć referencje i raport od lekarza. W systemie jako dostępna wisiałam jakieś 1,5 dnia, zanim skontaktowała się ze mną moja przyszła amerykańska rodzina (no i 2 inne, którym odmówiłam). Z listu wynikało że to sympatyczna gromadka mieszkająca pod NY, w składzie rodzice, syn, 2 córki i 2 psy.
Pierwszą rozmowę na skajpie miałam z obecną (jeszcze wtedy ;) ) au pair tejże familii, co było szczerze mówiąc baaardzo pomocne ogólnie. Potem porozmawiałam z host-mamą i.. byłam zachwycona !
Po wzajemnym zaakceptowaniu musiałam zorganizować sobie wizę. Następnie zaczął się ten trudny okres - czekanie..

(pisałam licencjat, próbowałam zamknąć dwie sesje, w końcu zrezygnowałam z jednych studiów, obroniłam się na drugich, ogarniałam siebie i swoje mieszkanie - przecież musiałam zostawić je puste na rok!, itp, itd..)

Termin wylotu - 1.08.2011 zbliżał się nieuchronnie. Jednak cztery dni przed tą datą zadzwoniła do mnie host-mama i stwierdziła: "Houston, mamy problem!". Otóż okazało się że młodzież najmłodsza (12 latek) wzięła kibić w troki i wyprowadziła się do biologicznego ojca. A młodzież starsza (14 i 16 latki) nie potrzebuje już niani..(i jak by to hamerykanie powiedzieli: "and I was like.. WHAT?!")
Co prawda w tym samym zdaniu stwierdziła że może mnie skontaktować z dwiema miłymi rodzinami, ale dodała także że jedna ma jednego, druga dwa koty (a ja jestem alergiczna na te worki na pchły). No to mina mi zrzedła. (tu polecam agencję z którą jestem, naprawdę wszyscy stawali na głowie i do mnie dzwonili żeby to jakoś ogarnąć) W międzyczasie dostałam ofertę spod Bostonu. Maluch (3,5 roku) zamiast nastolatków, wiocha gdzieś pod Bostonem zamiast NY.. No a przede wszystkim mamuśka młodego która w trakcie pierwszej rozmowy powiedziała że kiedy zajmuję się jej synem mam mieć całą uwagę skupioną na nim (no dziiiwneeee, czy my serio mówimy o 3 latku..?) i nie mogę: (tu nastąpiła długa lista) a także rozmawiać przez telefon i smsować, włączyć tv, itp.. A w ogóle to ona ma dla mnie więcej zasad! Mogę zapomnieć o przenocowaniu kogoś i wielu innych rzeczach.
Tiaaaa..
Cóż było czynić. Poprosiłam ex-host-rodzinkę o kontakt do jedno-kotnej zaprzyjaźnionej z nimi rodziny. Noooo... i zaiskrzyło ;) Stwierdziłam że najwyżej będę ćpać leki antyalergiczne codziennie, ale jadę !
Trzeba było zmienić formularz w systemie (nie pozwalał na kontakt jeśli ja miałam zaznaczoną alergię, a rodzina zwierzaka), więc i warszawskie biuro i lokalna amerykańska przedstawicielka się zainteresowała czy aby na pewno, ale uff, zmieniliśmy. Niestety jako że moja nowa rodzina w systemie widniała 2 dni, i w zasadzie myśleli o przygarnięciu au pair w grudniu (wyjazdy educare - czyli tego typu au pair którym ja jestem są w lecie i w grudniu), musiałam odłożyć wyjazd o dwa tygodnie.
Ciężki czas to był, ciężki :) Pomieszkiwałam u rodziców, ponieważ w moim mieszkaniu rozwiązana została umowa na dostawę internetu i telewizji, a część mebli pozawijana była już w folię..
Na szczęście czas, jak to czas ma w zwyczaju - minął i nadszedł termin mojego lotu.

I tak oto 15 sierpnia 2011 opuściłam kraj mój rodzinny, i kontynent nawet ażeby pomieszkać przez rok cały i trochę, na drugim końcu świata.

4 kwietnia 2011

Szarobure popołudnie..

Z braku weny na inne zajęcie podróżowałam po youtubie. Zaczynając od Gunsów - November Rain się dobrze wpasował w aurę za oknem (pierwszy raz obejrzałam teledysk-warto:) ). I jakoś tak skręciło mi się w kierunku moich miłostek z lat szczenięcych - Backstreet Boys rulez! Stwierdziłam też że ten zespół nie mógł się nie udać, pięciu chłopa kompletnie różnych - teraz w pierwszym teledysku podoba mi się kto inny niż ponad 10 lat temu ;)



Natomiast znalazłam też coś ewidentnie nowszego - i, jak nie lubię blondynów tak Nicka nadal schrupałabym bez panierki :P !



Mam nadzieję że jeszcze ktoś się uśmiechnie, bo dziś tego nam trzeba !
Miłego popołuuuuudnia !

12 lutego 2011

Woreczki na bieliznę

Wreszcie sobie uszyłam:) Będą ładnie pasowały do zamówionego ostatnio kompletu czerwonych walizek. Szkoda tylko że nie umiem zrobić im ładnego zdjęcia:( Ciągle ciemno.. 
W każdym razie - zewnętrzna warstwa jest prześwitująca, więc wewnętrzne kwiatki całkiem sympatycznie wychylają głowy.. Aplikacje o postrzępionych (celowo:P) brzegach informują czego należy spodziewać się w środku. (odpowiednio majtek, staników i skarpetek oczywiście ;) )
I serio - na żywo są ładniejsze ;) Może jeszcze kiedyś uda mi się zrobić im ładniejsze zdjęcia..



Posted by Picasa

20 stycznia 2011

Jednak jeszcze jeden komplet pereł :)

Prawda że uroczy ? Zszedł na pniu!

Perły, szkło weneckie, jakiś zagubiony agat lub dwa.. :)


18 stycznia 2011

Błyskotki, bo sesja do kwadratu ;)

A raczej dwie sesje (na dwóch uczelniach) żyć mi nie dają.
Blink blink - nowe zdjęcia (może już ostatnie z tej partii wyrobów ;) )!


Ach, ślicznoty moje ;)
Marmur, howlit kwiecisty i agat. Plus posrebrzaanki ;)



Choinkowo. Perły oczywiście, tym razem w formie przypominającej prezenty i bombki...



Szkło weneckie w pięknym miodowo - piwnym odcieniu.. Niewiele im trzeba żeby być ozdobnymi.. :)



szkło weneckie, perły, kryształki, dużo elementów bali.. fajnie się prezentuje na ręce.




komplet dla mojej prawie-babci. Jaspis, nieśmiertelnie elegancki i piękniastyyy..
Elementy posrzebrzane to formalność, może trochę jak wiśnia na torcie szwarcwaldzkim ;)

17 stycznia 2011

Odczuwam obawę..

Heh, taka stara a portkami trzęsie. Płonę rumieńcem, godnym trzynastolatki. Zachowuję się nieracjonalnie. I ciągle mam obawę że głupio, że niepotrzebnie.. A kiedy do głosu dorwie się rozumek nie mogę wyjść z zachwytu nad możliwościami natury i genetyki mającymi na celu przetrwanie, przedłużenie gatunku, przekazanie dalej cech pozwalających na rozwój.
Rety, niby tyle już widziałam, tyle wiem a głupia się boję..
..Żeby jeszcze było czego!

(tym razem cały tekst nie znaczy wiele dla sytuacji, sam tytuł owszem ;) )



I tak poczułam w podświadomości jak inspirujące są takie babskie rozważania i natłoki emocji silnie sprzecznych.. ;)
EDIT: a ten w kowbojskim kapelutku jest do schrupania :D 

13 stycznia 2011

Jeszcze trochę błyskotek bo gadać nie mogę..

(zapalenie strun głosowych to świństwo jakich mało. Z domownikami porozumiewam się na bardzo krótkie dystanse (szeptem) lub syntezatorem mowy, jeśli trzeba pokrzyczeć (aby ktoś umierającej i okutanej we wszystkie dostępne koce i przytrzaśniętej laptopem zrobił herbaty!). świństwo!)


prezentuję:
w roli głównej perły, wspierane autorytetem lawy wulkanicznej i elementami posrebrzanymi. naprawdę mi się podoba :)




ponownie perły, bo grudzień był jakiś taki.. perłolubny. tym razem z posrebrzanymi i wstążką.



zgadnijcie ? perły! bogaty i naprawdę cudnościowy :) aż o mało go sobie nie zabrałam..



a tym razem - dla zmylenia przeciwnika - ceramika ! porcelana, jakkolwiek to zwał :)
ta czerwień mnie urzekła !


na razie tyle, wracam chorować. Ale czuję powrót weny, może na wiosnę (będę miała przecież kraftrum ! :) ) powstanie więcej cudeniek z różnej kategorii..
powinnam pokazać moje sztuki malarskie :P (tym razem nic oszałamiającego, bo niestety brak mi trochę warsztatu.. ale będę pracować ! )
 
Copyright 2009 ..nannala... Powered by Blogger Blogger Templates create by Deluxe Templates. WP by Masterplan